Recenzja filmu

King's Man: Pierwsza misja (2021)
Matthew Vaughn
Ralph Fiennes
Gemma Arterton

Historia bez cenzury

Choć niektóre sceny wygrane zostały na zbyt wysokich nutach, w kategorii rozrywkowego blockbustera "King's Man: Pierwsza misja" nie ma sobie równych - a przynajmniej nie na przestrzeni ostatnich
Historia bez cenzury
Chociaż amerykańscy peleryniarze ze stajni MCU i Warner Bros. zdominowali myślenie o współczesnych "adaptacjach komiksu", na uboczu wciąż powstają nieco mniejsze projekty, uwolnione z okowów kategorii wiekowej PG-13 i balastu w postaci rozdętego, filmowego uniwersum. Jedną z takich serii pozostaje "Kingsman", której najnowsza odsłona trafia właśnie na ekrany kin.

Przygody nieokrzesanego chłopaka (Taron Egerton), który z dnia na dzień staje się agentem elitarnych służb specjalnych, zarobiły na całym świecie ponad 400 mln dolarów - publiczność zachwyciły zwłaszcza sceny walki, wyjątkowo krwawe, kreatywne, ale także pełne slapstickowego humoru. I choć trudno w to uwierzyć, mając na względzie sukces kasowy oryginału oraz kontynuacji, prequel opowiadający o założeniu tytułowej organizacji rodził się w bólach. Ukończony został już w 2019 roku, lecz ze względu na pandemię przeleżał na półkach studia przez ponad dwa lata. Mimo tego opóźnienia, nie zardzewiał i nie stracił świeżości. W czasach, gdy nowa część przygód Jamesa Bonda to przydługi melodramat, a o Jasonie Bournie prawie nikt już nie pamięta, energetyczny, pełen akcji i humoru film szpiegowski jawi się jako prawdziwa perełka.



Brytyjski reżyser Matthew Vaughn, który na ekranizacjach komiksów zjadł zęby (poza "Kingsmanami" ma na koncie m.in. świetną "X-Men: Pierwszą klasę") połączył tym razem siły z producentem pierwszego sezonu "Stranger Things", Karlem Gajduskiem. Razem wzięli na tapetę okres pierwszej wojny światowej - przerażający, ale też pełen widowiskowych wydarzeń i barwnych anegdot. Alternatywna historia głosi, iż konflikt został wywołany przez tajną organizację rządzoną przez tajemniczego Pasterza. Twór, w dość oczywisty sposób wzorowany na bondowskim Spectre, zrzesza najbardziej przebiegłych intrygantów - szare eminencje manipulujące głowami państw niczym marionetkami. W jej skład wchodzą m.in. Rasputin (genialny Rhys Ifans), Mata Hari (Valerie Pachner), Gaviło Princip (Joel Basman) czy Erik Jan Haussen (Daniel Brühl). Dream teamowi czarnych charakterów przeciwstawić może się jedynie książę Oxfordu Orlando (jedna z najlepszych ról Ralpha Fiennesa) wspólnie ze swoją towarzyszką życia Polly Wilkins (Gemma Arterton) oraz majordomusem i przyjacielem Sholą (Djimon Hounsou).  

Już prolog filmu, rozgrywający się w 1902 roku w wizytowanym przez Czerwony Krzyż brytyjskim obozie koncentracyjnym dla Burów, sygnalizuje, że ambicje twórców nie kończą się na komiksowym kinie akcji. To krytyka imperializmu, zwłaszcza brytyjskiego, ale też uniwersalnej koncepcji podboju. W monologu do swojego dorosłego syna Książę mówi o okropnościach, których dopuścili się ich przodkowie, by zajść na sam szczyt drabiny społecznej. Skrytykowana zostaje także monarchia jako system niewydolny, łatwy do zmanipulowania. Z drugiej strony, ślepy pacyfizm i bierny opór zostają skompromitowane jako droga do kapitulacji i ukłon przed złem.

Podobnie jak chociażby w "Czarnej Panterze" czy pierwszych filmach z serii "X-Men", cel filmowego antagonisty jest w gruncie rzeczy szczytny – chce on zmiany systemu na taki, w którym narody nie będą ciemiężone i prześladowane w imię kaprysów monarszej elity - to przecież idea, pod którą mógłby podpisać się także protagonista. W gruncie rzeczy Pasterz pozostaje jednak podkręconą wersją XX-wiecznych totalitarnych ideologów. W imię tego lepszego świata, w pełni świadomie jest w stanie poświęcić dziesiątki milionów istnień, a kolejne setki doprowadzić do życiowej ruiny. Wzorowany częściowo na burskim szpiegu i terroryście Fredericku Joubercie Duquesne złoczyńca to jedno, ale nawet pozytywni bohaterowie pozostają tu niejednoznaczni. Książę otrzymał odznaczenie za zmasakrowanie rebeliantów w Indiach, zaś sympatyczny i pragnący zapobiec wojnie Generał Herbert Kitchener (Charles Dance) rozwinął sieć obozów koncentracyjnych w Afryce Południowej i osobiście za nią odpowiadał. Wpisując fikcyjne postaci oraz intrygę w realia historyczne, twórcy zachowali zaskakującą wierność faktom. Dla przykładu, do zabójstwa Rasputina dochodzi tak jak w rzeczywistości: podczas bożonarodzeniowego balu u księcia Feliksa Jusupowa, gdzie mnich zostaje kolejno otruty, postrzelony w środek czoła i utopiony (co ciekawe, zakłada się, że za zamachem faktycznie stał angielski wywiad). Sprawia to, że mimo oczywistego rozrywkowego charakteru produkcji ma ona też pewien walor edukacyjny. Nawet jeśli jest to nauka z przymrużeniem oka.



Podobnie jak w poprzednich częściach, clue filmowego spektaklu stanowi choreografia scen walk. Zespół pod przewodnictwem Adama Murraya ("Rocketman", "Ready Player One") z kaskaderskimi wyjadaczami Waynem Dalglishem i Allenem Jo ("Wonder Woman", "Deadpool 2", czy nadchodzące "Uncharted") w składzie spisał się na medal. Jako że pojedynki toczone są głównie na broń białą, jeszcze więcej tu efektownego tańca śmierci. Scen akcji jest sporo, rozgrywają się w różnorodnych lokacjach (od góry w Dolomitach, przez piotrogradzki pałac, po pas ziemi niczyjej gdzieś na froncie zachodnim), a każda z nich jest autonomiczna, komiksowo brutalna i porywająca wizualnie. Niczym w "Kill Billu" zobaczymy odcinanie głów, przebijanie bagnetem gardła, czy dziurawienie ludzi karabinami maszynowymi. Wszystko pozostaje jednak w sferze kreskówkowej umowności.

Na pochwałę zasługuje także obsada, w której błyszczą tuzy europejskiego aktorstwa. Ralph Fiennes pokazuje, że mimo swojego wieku wciąż byłby wspaniałym Jamesem Bondem - potrafi być zarówno uwodzicielski i zabawny, jak i przekonujący w wymagających scenach akcji. Show kradnie jednak Rhys Ifans, czyli Lizard ze "Spider-Man: Bez drogi do domu" oraz  Xenophilius Lovegood z "Harry'ego Pottera", który w roli Rasputina bawi się na najlepszej imprezie w życiu. Owiany legendą mnich w jego interpretacji jest jednocześnie groteskowy i przerażający, a przy tym zaskakująco wysportowany. Smaczku dodaje dość wierne odwzorowanie wyglądu Rosjanina, za co należą się wielkie brawa charakteryzatorom.

Choć niektóre sceny wygrane zostały na zbyt wysokich nutach, w kategorii rozrywkowego blockbustera "King's Man: Pierwsza misja" nie ma sobie równych - a przynajmniej nie na przestrzeni ostatnich miesięcy. Podobnie jak w poprzednich częściach, Vaughn umiejętnie łączy pastisz rozmaitych konwencji z szacunkiem dla gatunkowych reguł kina szpiegowskiego i suprerbohaterskiego (pod tym względem jego film przypomina nieco rzecz z innego porządku, czyli legendarny "Krzyk" Wesa Cravena). Podobne filmy dają nadzieję, że w krainie blockbusterów wciąż jest miejsce na oryginalność. Zaś droga do sukcesu nie musi rozpoczynać się od znanej marki czy pierwszego odcinka kinowego serialu.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?