Recenzja filmu

Kwas (2018)
Aleksandr Gorchilin
Filipp Avdeev
Aleksandr Kuznetsov

Młodzieńczy zwał

"Kwas" to film z bardzo zachowawczym i moralizatorskim przesłaniem, w gruncie rzeczy zgodnym z propagandową putinowską tezą o "liberalnej zgniliźnie" napływającej z Zachodu. Jego istotę pięknie –
Mają czarne kaptury, sneakersy i gęby pełne frazesów. Biegają po mieście w jakimś amoku, palą szlugi na brudnych balkonach, kopulują zespołowo w atellier modnych artystów. Tacy, ach!, roszczeniowi, nieznający siebie, impulsywni, a jednocześnie nadświadomi i, ach!, przewrażliwieni. Pustkę w sobie noszą, pustkę nie do zapełnienia, bo świat taki bogaty, a taki nudny – robisz muzykę, a ona już była, dajesz w nos, ale to też już było. Wabisz nastolatki – to już w ogóle kamieni kupa! Pijesz kwas, nie jest fajnie i jest ci smutno, bo zjarałeś sobie przełyk. W głowie dudni wulgarna fraza poety: "Jebią ci życie mamcia z tatkiem, Może i nie chcą, ale jebią". 


Egzaltacja zalewająca film Aleksandra Gorchilina ma konsystencję grochówki z kapustą. 27-letni aktor – znany między innymi z "Lata" Kiriłła Sieriebiernnikowa – nakręcił manifest generacyjny o  swoim pokoleniu, a właściwie – o jego wąskim wycinku. To moskiewska pięknolica hipsterbandyterka, bywalcy imprez rave'owych i designerskich mieszkań, twórcy muzyki eksperymentalnej, którzy myślą, że drąc ryja na ulicy albo ironizując do ramenu łamią jakieś społeczne konwenanse. Wszystko, co się tutaj dzieje – a dzieje się w gruncie rzeczy jedno wielkie nic – jest przy tym śmiertelnie poważne, naznaczone egzystencjalnym marazmem, filmowane w tonacji ciemnej, zimnej i aseptycznej. "Kwas" otwiera scena hardkorowego ćpanka – kolega na kwasie urywa kibel i tuli go na środku pokoju jak pluszowego Misia Uszatka. Sasha i Petya niby próbują ratować porobionego ziomka, ale tylko jeszcze bardziej go prowokują – w konsekwencji impreza kończy się skokiem z balkonu. Później nastepuje galop: na pogrzebie Petya wygarnia matce zmarłego, że w ogóle nie znała swojego syna ("Jakiej muzyki słuchał? Kogo ruchał?" – krzyczy przez łzy); chłopaki snują się po dziewczynach i gadają z matkami; pojawiają się pierwsze wyrzuty sumienia i skowronki dojrzewania. 

Rozumiem, że sztywne, jakby wygłaszane z kartki dialogi oraz pretensjonalne zachowania miały obnażać sztuczność i powierzchowność wielkomiejskiej klasy średniej. Tyle że sama ta sztuczność jest sztuczna. Obrzydliwie wymuskana, pełna roszczeń do ważności i niezamierzenie karykaturująca kino pokoleniowej ruchawki. Źródłem generacyjnej zadry są oczywiście rodzice: moskwianie, którzy porzucili własne dzieci, skupiając się na zarabianiu pieniędzy i awansie społecznym. Ojciec Sashy zniknął, matka pojawia się w wielkim mieszkaniu w centrum miasta tylko od święta, codzienną pustkę zapełnia babcia – kobieta nieogarniająca rosyjskiej współczesności. Bez starych łamią się drogowskazy moralne (zaraz, a Ojciec Putin?), jednocześnie pieniądze pozwalają na wygodne życie i realizowanie swoich pasji. Tylko co to za pasje, skoro nie są strawą duchową i nie poddają człowieka reżimowi Ważnego Celu?

I tutaj dochodzimy do sedna, bo "Kwas" to film z bardzo zachowawczym i moralizatorskim przesłaniem, w gruncie rzeczy zgodnym z propagandową putinowską tezą o "liberalnej zgniliźnie" napływającej z Zachodu. Jego istotę pięknie – i jakże, oj, jakże oryginalnie! – wykłada Modny Artysta podczas Modnego Performansu: "To nic nie znaczy. Zostajesz prowokatorem, a potem znanym i bogatym człowiekiem". Performans polega na topieniu figurek radzieckich pionierów w kwasie chlorowym, żeby się ładnie i równomiernie odkształciły. Dla większego szoku – figurki są dziełem ojca Modnego Artysty, którego ten najwyraźniej nie ceni ani nie szanuje. Rozumiem, że jest to centralna (obok picia kwasu w celach eksploracyjno-autodestrukcyjnych) metafora filmu: młodzi z wielkich miast zjełczeli moralnie. 


Artysta to zatem lubieżny miłośnik obu płci, który w swojej pracowni urządza orgie z przygodnie poznanymi imprezowiczami. Piękni i dwudziestoletni są w stanie ubabrać autorytety i tradycję w najrzadszym i najbardziej śmierdzącym gównie, byle tylko dobrze się zabawić. A w ogóle wszystkie ich bolączki i gorączkowe miotanie się w poszukiwaniu tożsamości i sensu bierze się z tego, że nie mają prawdziwych problemów. Kiedy więc na końcu pojawia się cerkiew – portretowana wprawdzie nie do końca pozytywnie czy jednoznacznie wyzwalająco – nie jestem ani trochę zdziwiony. Brakuje tylko wojskowych kamaszy. Czy naprawdę tyle mają nam do przekazania millenialsi zza wschodniej granicy?
1 10
Moja ocena:
3
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones