Chociaż Ralph Bakshi nigdy nie słynął z przesadnej dbałości o szczegóły kreski, wizualna strona filmu sprawia wrażenie szarpanego konwulsjami storyboardu albo zaledwie pokazu testowego,
"Last Days of Coney Island" przez długi czas był filmem-widmem. Oto sam Ralph Bakshi, twórca "Kota Fritza", "Heavy Traffic" i "American Pop", obiecywał zaprosić nas do mrocznych zaułków nowojorskiej dzielnicy Coney Island - do brutalnego świata swojej młodości, pełnego prostytutek, kalek i zdemobilizowanych żołnierzy.
Pierwsze informacje faktycznie sporo obiecywały - jazzowo-kolażowy klimacik, atmosferę marginesu społecznego lat sześćdziesiątych i, oczywiście, wszystko to sygnowane inicjałami RB. Nie dziwi więc, że tworzony poza wielkimi studiami obraz zdobył w końcu w internetowej zbiórce kwotę pozwalającą ruszyć z produkcją.
W październiku 2016 roku film został wypuszczony za darmo na YouTube i powiedzieć muszę, że dalece ustępuje wielu amatorskim animacjom, które od lat grzeją już tam miejsce.
Fabuła przypomina wycinek z kolumny kryminalnej brukowej gazety i właściwie ciężko się nad nią rozpisywać - oto policjant i bandzior zakochani w prostytutce na tle upadającej społeczności dziwaków z tytułowego Coney Island. Historia ta kończy się zresztą tragicznie. Kiedy w jednej z końcowych scen bohater zamienia się w gigantyczną kupę radośnie popiardujących odchodów, widz wie, że nie przyłapał legendy animacji u szczytu możliwości. Wie również, w czym przyszło Bakshiemu rzeźbić.
W czasie tego 20-mintowego seansu miałem przygnębiające wrażenie, towarzyszące oglądaniu słynnej serii autoportretów Williama Utermohlena - amerykańskiego malarza cierpiącego na chorobę Alzheimera. Postępująca demencja Utermohlena doprowadziła do upośledzenia jego talentu, czego owocem był ciąg nieforemnych potworków, w których trudno już było dopatrzyć się twarzy człowieka. I chociaż Ralph Bakshi nigdy nie słynął z przesadnej dbałości o szczegóły kreski, wizualna strona filmu sprawia wrażenie szarpanego konwulsjami storyboardu albo zaledwie pokazu testowego, nasmarowanego od niechcenia i niesamowicie wręcz niechlujnego. Miejscami rzucają się w oczy rozpikselowane (sic!) skany starych reklam, gdzie indziej razi animacja trójwymiarowa, nadająca obrazowi posmak jakiejś eksperymentalnej gry przygodowej z pierwszych lat ery CD. Ogólne wrażenie jest naprawdę przykre.
Trudno mi polecić "Ostatnie dni Coney Island" komukolwiek, ponieważ właściwie niczym się nie bronią. To umowny szkic, pozbawiony ciekawej historii, humoru i w dodatku męczący oko. Internetowa zrzutka to było jednak za mało, żeby zasilić ten diabelski młyn.