Recenzja wyd. DVD filmu

Mąż fryzjerki (1990)
Patrice Leconte
Jean Rochefort
Anna Galiena

Samotność we dwoje

Nie powinno się mieć złudzeń, że był to szczęśliwy związek - to były dwie obce sobie osoby, które co chwilę zaskakiwały się własnymi tajemnicami, a jedna z nich uszczęśliwiała się kosztem tej
UWAGA, SPOILER! 
TA RECENZJA ZAWIERA TREŚCI ZDRADZAJĄCE FABUŁĘ.

Pamiętam, że kiedy pierwszy raz – kilkanaście lat temu – trafiło w moje ręce DVD z filmem "Mąż fryzjerki", miałem mieszane uczucia. Film był dołączony do czasopisma dla kobiet i opatrzony opisem, który mógłby zainteresować tylko kobiety siedzące przed telewizorem w piątkowy wieczór z kubełkiem lodów i podręcznym kotem. Byłem wręcz pewien, że reżyserem jest kobieta. Zawsze jednak darzyłem fryzjerki specjalnymi względami i włączyłem ten film. Po obejrzeniu czułem zarówno radość i smutek. Radość, dlatego że przez ponad godzinę obcowałem z arcydziełem kinematografii i wizualnym pięknem, a smutek dlatego, że ktoś mnie obdarł z podobnych odczuć. Podobnie jak u Antoine'a, fryzjerki w dzieciństwie wywarły olbrzymi wpływ na mój chłopięcy rozwój. Po seansie nie musiałem już tego sprawdzać, ale wiedziałem, że za kamerą stał mężczyzna. Mężczyzna uwrażliwiony - Patrice Leconte, który stworzył ten film na podstawie własnych przeżyć z dzieciństwa.

Już pierwsze sekundy filmu wprowadzają nas w oniryczny nastrój i dają wrażenie czegoś nierealnego. Arabska muzyka wydaje się pasować jak pięść do nosa i do historii w filmie i do realiów prowincji, na której dzieje się akcja. Im więcej razy oglądam ten film, tym bardziej mam wrażenie, że jest to nawiązanie do "Baśni tysiąca i jednej nocy", które przepełnione są seksualnością. Poznajemy małego chłopca, który przez kaprys odzieżowy matki zaczął się interesować tym, czym każdy normalny chłopiec się w tym wieku interesuje. Dwunastoletni Antoine (Henry Hocking) jest marzycielem i idealistą. Jest wrażliwy na piękno wszelkiego typu – kobiet, krajobrazów, kolorów, muzyki i zapachów. Jego pierwszy kontakt z kobietą, mający znamiona seksualnego, ma miejsce w zakładzie fryzjerskim. Obawiam się, że poniższe stwierdzenie jest seksistowskie, lecz doskonale pamiętam jak fryzjerki przekraczały – w moim mniemaniu – granice. Oddech na karku, masowanie końcówek uszu, widoczna zawartość niedopiętej bluzki naprzeciw oczu czy napieranie dolnymi partiami ciała na moje sparaliżowane ze strachu i ekscytacji dłonie, leżące na końcu oparcia fotela. Też lubiłem w dzieciństwie chodzić częściej do zakładu fryzjerskiego, choć – w przeciwieństwie do Antoine'a – fryzjerki nigdy nie myły mi włosów przed strzyżeniem i były różne, a nie tylko moja ulubiona. I zawsze w zakładzie były tłumy. Antoine mógł sobie pozwolić na zajęcie się tylko swoimi uczuciami i potrzebami. Prawdopodobnie to sprawiło też, że mógł osiągnąć swój późniejszy, życiowy sukces, bo nie miał nigdy przy sobie zbędnej widowni. 

Wiele lat później, Antoine (Jean Rochefort) jest już dorosły, lecz jego życie nie ulega znaczącej zmianie. Mężczyzna ma aż nadmiar czasu wolnego i te same fetysze, co w młodości. Ofiarą jego uczuć jest Mathilde (Anna Galiena), wiecznie zamyślona fryzjerka z salonu męskiego. Zaloty mężczyzny są nieskomplikowane, Mathilde jednak sama nie wydaje się mieć lepszego pomysłu na życie i decyduje się na wspólną przyszłość z nieznajomym. Jeden człowiek posiadający wiedzę powie, ze to piękna przygoda romantyczna, kiedy dajemy się obmacywać nieznajomemu i godzimy się na jego warunki, nie znając nawet wcześniej jego imienia. Inny człowiek – posiadający doświadczenie - powie, że takie zachowania widać w każdym liceum czy na dyskotece. Cóż, historia Antoine'a i Mathilde jest równie piękna, co naiwna. Jestem jednak w stanie uwierzyć, iż obiektywnie atrakcyjna młoda kobieta da się ponieść podstarzałemu, niezbyt przystojnemu życiowemu nieudacznikowi, który omami ją filozoficznym podejściem do życia i nieustanną adoracją. Plusem jest też sam Rochefort, który – prócz aktorstwa i mimiki na wysokim poziomie – idealnie pasuje do roli Antoine'a. Na szczęście nie jest to przystojniak z czerwonym kabrioletem i willą na nadmorskim klifie. Sama historia pary zaczyna jednak zjadać swój własny ogon, bo przecież ile wariacji na temat seksu i mówienia o uczuciach można wycisnąć z zakładu fryzjerskiego? Scena z piciem wód kolońskich trąci trochę pretensjonalnością i wydaje się nierealna, bo przecież Mathilde i Antoine, to nie para lumpów z trzęsącymi się rękami i zanikami pamięci. Dodatkowo, co mają robić ludzie, którzy tak bardzo cieszą się sobą, że nie robią nic poza tym? Ten materiał ledwo starczył na ponad godzinę filmu, a gdzie dekady życia? Bohaterowie zgadzają się w pięknej tezie, że nie potrzebują przyjaciół, podróży, zewnętrznych bodźców, bo oznaczałoby to, że nie są ze sobą szczęśliwi, że czegoś brakuje ich związkowi. Zgadzam się z nimi, ale co dalej? Pieniądze trzeba zarabiać, rachunki i podatki płacić. Odkąd Mathilde zwolniła dwie inne fryzjerki, po przejęciu zakładu, to ruch jest tu wręcz zerowy. Antoine oprócz mycia swoich włosów i rozwiązywania krzyżówek praktycznie nic nie robi. Przez całą długość filmu mam wrażenie, że obraz ten opowiada o dwójce ludzi nieprzydatnych społeczeństwu, którzy ze swojego wykluczenia budują religię, według której żyją i udają, że są przez to szczęśliwi. Ostatecznie, Mathilde, używając miałkich argumentów odchodzi od Antoine'a na zawsze, a ten robi jeszcze mniej niż dotychczas robił w życiu.

Z powyższego akapitu można wywnioskować, że pastwię się nad tym filmem i nisko go cenię. Nic bardziej mylnego. "Mąż fryzjerki" w piękny sposób opisuje nudne i wydumane życie kochanków, które wydaje się być z zewnątrz interesujące i romantyczne. Jest to zabieg podobny do "Ślicznej dziewczyny" pióra Marka Hłaski. My widzimy romans pełen pasji, a prawda jest tak prosta jak ten film – jest to kontrakt pomiędzy bojącą się i młodości (wyrzucone zdjęcia) i starości (list pożegnalny) dziewczyny, która została zdominowana przez dorosłe dziecko, co świetnie oddaje scena z przyjęciem oświadczyn. Widzimy piękne i delikatne wyjście z kłótni, ale przecież jej przyczyna, sposób prowadzenia, natężenie i radzenie sobie ze stresem po niej były infantylne. Widzimy wyznania miłości godne mickiewiczowskiego Tadeusza, a tak naprawdę są to pretensjonalne slogany i słowa "kochać", "uwielbiać" spowszedniały przez ich nadużycie. Wobec powyższego oraz tego, co zrobił Antoine na początku (usidlenie), a Mathilde na końcu (targnięcie się na życie) nie wydaje mi się, że jest to wielka i piękna miłość. Jeśli już to fasadowa i całkowicie egoistyczna. Tu zawsze mam problem: czy miłość to altruizm czy egoizm? Altruizm, bo oddajemy się w zaufaniu drugiej osobie, wspieramy ją i odczuwamy bezwarunkowo jako część nas, a egoizm bo robimy to po to by nie czuć się źle i samotnie. O ile Mathilde nie mogę odmówić i jednego i drugiego, to Antoine nie był w porządku i myślał o sobie, a o żonie myślał jak o fetyszu. Narzuca się myśl o kompleksie Pigmaliona, gdzie wytwarza się swój własny obiekt seksualny, edukując go tak, by był zależny i lubił to co jego "twórca". Mathilde jest "dziełem" Antoine'a-twórcy i – choć kluczy różnymi wytłumaczeniami – to prawdopodobnie chciała uwolnić się od swojego kreatora. Dla mężczyzny Mathilde była spełnieniem fantazji, głównie seksualnych, niczym więcej. "Krzyżówki są jak kobiety, upór umila kapitulację" – twierdził ojciec Antoine'a i niejako przekazał mu takie podejście do kobiet. Apodyktyczne, natarczywe, po linii własnych pragnień. Nie powinno się mieć złudzeń, że był to szczęśliwy związek - to były dwie obce sobie osoby, które co chwilę zaskakiwały się własnymi tajemnicami, a jedna z nich uszczęśliwiała się kosztem tej drugiej. Warto jeszcze zatrzymać się na chwilę nad następstwem odejścia Mathilde. Dawno żadna scena opisująca jak wygląda zrozumienie, że ktoś nie żyje nie wywarła na mnie takiego wrażenia. Prawdę mówiąc, jedynie scena z liceum w pierwszym odcinku "Miasteczka Twin Peaks" potrafiła mnie wzruszyć swoją prostotą i emocjami. W filmie Leconte'a próżno szukać strachu, płaczu, komentarza. Pokazano tylko kącik Mathilde, gdzie wszystko leży tak jak gdyby miała zaraz wrócić. Sam wiem, że taki obrazek w momencie kiedy nie można się pogodzić z tym, że to co się stało już się nie odstanie jest przygnębiający. On jest zresztą taki sam przy śmieci bliskiej osoby, co przy niechcianym rozstaniu; Antoine cierpi więc podwójnie. Film pozostawia nas jednak na razie w miejscu, w którym do niego to jeszcze nie dociera (taniec z klientem). Sam taniec nie tylko spina klamrą cały obraz, ale i życie Antoine'a. Antoine przez całe życie był samotnikiem. Na swój sposób szczęście w samotności jest piękne, choć żeby nie czuć rozczarowania trzeba być pogrążonym w marzeniach.

Technicznie film jest dziełem sztuki. Operowanie kolorami i światłem mówi nam bardzo wiele o emocjach jakie panują wśród bohaterów. Zmiany pogodowe również grają ważną rolę. Wszechobecne słońce jest zawsze gdy Antoine marzy i jest szczęśliwy. Motyw nadchodzącej burzy również jest znamienny. Ujęcia ukazują wrażliwość artystyczną reżysera realizowaną przez operatora Eduardo Serrę (co ciekawe jego kariera jest nietuzinkowa, a za przykład niech służą choćby obie części "Harry Potter i Insygnia Śmierci", gdzie atmosfera przygnębienia, śmierci i rozkładu przyjaźni głównych bohaterów jest unikalna dzięki pracy kamerzysty). Ujęcia erotyczne są bardziej piękne niż podniecające, a sposób ich kadrowania przypomina ten rodzaj artyzmu znany z pornograficznych obrazów Waleriana Borowczyka, który zresztą nad Sekwaną jest bardziej podziwiany niż w Polsce. Niemniej jednak mam wrażenie, że "Mąż fryzjerki" traci w momentach kiedy duszne domysły są zastąpione bardziej wyrazistą erotyką. Można to jednak zwalić na wyobraźnię, bo zasłonięte ciało bardziej oddziałuje na męskie zmysły niż w pełni nagie. Na koniec warto wspomnieć, że jest to film z narratorem, ale chyba to pierwszy przykład filmu tego typu, gdzie narrator nie psuje niczego, nie robi z widza bałwana, któremu trzeba coś wytłumaczyć. Zastępuje po prostu niepotrzebne dialogi.

"Mąż fryzjerki" to nie do końca kino kobiece, choć tak się go reklamuje. Kobieta jest tu silna i wyzwala się od toksycznego mężczyzny, a obojgiem rządzi egoizm. Pierwszorzędnie ukazano nam szereg parafilii seksualnych jak: fetyszyzm, wojeryzm, kompleks Pigmaliona, kompleks Piotrusia Pana. Nie dzieje się to bez powodu – bodźce seksualne z dzieciństwa determinują to czego pożądamy i jak to pożądamy. Leconte w bardzo subtelny sposób prowadzi narrację na temat marzycielstwa. Z jednej strony pokazuje marzycielstwo jako nie znającą większych problemów beztroskę, gdzie podążanie za marzeniami jest sowicie wynagradzane (scena z chłopcami i spycharką oraz zdobycie żony). Z drugiej ukazuje nam, że marzycielstwo to samotność. Marzyciel ma już swój zbudowany świat i realne życie często go rozczarowuje, więc żeby czuć się szczęśliwym musi kontrolować innych lub się od nich odciąć. Zastanawiam się – czytając całą tę recenzję – na ile rozminąłem się z zamysłem scenariusza i wizją reżysera. Patrząc jednak na artystyczne wykształcenie Leconte'a mam wrażenie, że nie szedł po najmniejszej linii oporu i zbudował film o dwóch płaszczyznach – pięknej fasadzie i trudnym drugim dnie. Jest to dość osobliwe w świecie filmu, bo jednocześnie zachwycony nim może być człowiek nastawiony na przyjemny i wzruszający romans i taki, który nie może po nim spać. Człowiek w różowych okularach i ten, dla którego szklanka jest zawsze do połowy pusta. Już samo to sprawia, że mamy do czynienia z arcydziełem.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones