Recenzja filmu

Moja krew (2009)
Marcin Wrona
Eryk Lubos
Luu De Ly

Rozpłodowe Tamagotchi

"Moja krew" to film tak robaczywy ideowo, że nie pomogą mu ani walory narracyjne (efektowne zdjęcia Pawła Flisa) ani aktorskie (dobry Eryk Lubos). Jako reżyser, Marcin Wrona uniknął
"Moja krew" to film tak robaczywy ideowo, że nie pomogą mu ani walory narracyjne (efektowne zdjęcia Pawła Flisa) ani aktorskie (dobry Eryk Lubos). Jako reżyser, Marcin Wrona uniknął kompromitacji, powinien się jednak wstydzić swojego scenariusza (tak samo jak kapituła konkursu Hartley-Merill winna spłonąć ze wstydu za uhonorowanie go I nagrodą). Nie wiem, o czym myślała współautorka tekstu, Grażyna Trela, gdy pomagała nadać kształt tej hiperszownistycznej pochwale męskości. Nie może być mowy o prowokacji. Zbyt prostoduszny wyszedł im film, zbyt serio. Z całkiem poważnym bohaterem i równie poważnym oglądem świata.

Twardogłowy Igor ma lśniący samochód, mieszkanie z folderu i wzięcie wśród amatorek "prawdziwych mężczyzn". Jego kariera bokserska kwitnie, do kryzysu wieku średniego wciąż daleko. Dolce Vita? Niezupełnie. Diagnoza lekarska jest bezlitosna: Igorowi zostały miesiące życia. Upadek na samo dno trwa krótko. Zamiast tłuc rywali za pieniądze, Igor tłucze z frustracji i błądzi po kokainowych ścieżkach. Wódka, dziwki, jednorazowi kumple i upadlający seks. Gdy wychodzi wreszcie z pijacko-narkotycznego amoku, pierwszą myśl powtarza za klasykiem: "postawię sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu…". I postanawia spłodzić potomka.

Tę deklarację Igor najchętniej wypełniłby samodzielnie, ale skoro natura nie wyposażyła go w macicę, musi "współpracować" z płcią piękną. I tu zaczyna się zabawa. Zabawa w tresurę zahukanej Azjatki, którą bohater bez trudu zamienia w nałożnicę. I tak, wietnamski króliczek gania za marchewką (czytaj: małżeństwem, gwarantującym legalny pobyt w Polsce), a gdy traci ją z oczu, dostaje kijem. Tymczasem mocarny samiec korzysta z dobrodziejstw darmowej stacji rozpłodowej, ponieważ chciałby wyprodukować "ten jedyny" plemnik, zanim opadnie kosa.

Gdyby szowinizm Wrony kończył się na podobnym rozdaniu fabularnym, szkodliwość jego filmu nie byłaby tak duża. Zawsze można odwrócić kota ogonem i napisać, iż rzecz dotyczy opresyjności patriarchatu i jest zrealizowana w zgodzie ze strategią szoku. Nic z tych rzeczy. Dylematy moralne, egzystencjalne burze, wewnętrzne frasunki i konflikty – to wszystko jest w utworze domeną mężczyzn. Tylko oni mają prawo wybierać między większym i mniejszym złem, tylko oni mogą miotać się między skrajnymi racjami i podejmować najważniejsze decyzje.

"Moja krew" to agresywny i zrozumiały tytuł. Z oryginalnego, "Tamagotchi", twórcy zrezygnowali. Być może ma to związek ze złożoną w nim obietnicą bez pokrycia. Pamiętacie to różowe, elektroniczne jajeczko? A stworka złożonego z kilku pikseli? Żeby rósł jak na drożdżach i nie usechł ze smutku, trzeba było go karmić, ważyć, leczyć i zabawiać. Igor wprawdzie kupuje swojej dziewczynie lody, ale ani z karmieniem, ani z zabawą, nie ma to nic wspólnego. W jego głowie zachodzi proste równanie. Wymienia lody za "loda". 
1 10
Moja ocena:
3
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones