Rumuńska nowa fala, ze swoją bezpretensjonalnością i prowokatorskim ładunkiem, w diagnozowaniu rzeczywistości aż zbyt często wychodzi poza granice ojczyzny. W końcu żart (a raczej pobożne
Rumuńska nowa fala, ze swoją bezpretensjonalnością i prowokatorskim ładunkiem, w diagnozowaniu rzeczywistości aż zbyt często wychodzi poza granice ojczyzny. W końcu żart (a raczej pobożne życzenie wynikające z tęsknoty za tego typu kinem), że narracje snute przez Radu Jude czy Cristi PuiuCristi Puiu czy z powodzeniem można by było przełożyć na polski grunt, nie wziął się znikąd. Teodora Mihai idzie o krok dalej. W swoim najnowszym filmie "Najeźdźcy" przekracza kontekst społeczny, obnażając uniwersalne prawdy o współczesnym świecie, jego wartościach i potrzebach.
Natalia (Anamaria Vartolomei) i Ginel (Ionut Niculae) są parą pochodzącą z małej, nierokującej rumuńskiej wsi. Jak większość młodych ludzi z okolicy, żeby zapewnić przyszłość sobie i swojemu potomstwu, wyjeżdżają zarobkowo na zachód. Wybór pada na Hoogstraten w Belgii, gdzie oboje znajdują zatrudnienie w niezbyt dobrze płatnym sektorze pracy fizycznej: ona w szklarni, on w sortowni odpadów. Pewnego dnia dziewczyna dostaje od przełożonego dodatkowe zlecenie – ma być kelnerką na ekskluzywnym przyjęciu. Podczas obsługiwania gości popełnia wydawać by się mogło niewinny błąd, którego konsekwencje toczyć się będą według reguł kuli śnieżnej, przybierając kuriozalny kształt i rozmiar, dotykając coraz to nowych osób i obszarów.
Zaraz po incydencie Natalia zwraca się o pomoc do mieszkającego w okolicy znajomego z rodzinnych stron, Ity (Rares Andrici), u którego jej partner ma dług. Zajmujący się paserstwem mężczyzna patrzy na prośbę koleżanki przychylnie, upatrując w niej własnego interesu, czyli procenta od wyświadczonej przysługi. Zadośćuczynienia dla jej krzywd szuka u pana Michelsa (Thomas Ryckewaert), mecenasa sztuki, który w trakcie feralnej imprezy zawiesił na młodej imigrantce wzrok, znajdując w niej powierniczkę swoich poalkoholowych zwierzeń. Ila jednak szybko porzuca plan wendety, polegający na wyłudzeniu „odszkodowania”. W basenie znajduje bowiem większą rybę: poświęconą kolonializmowi muzealną wystawę kuratorowaną przez Michelsa, z wartymi miliony euro dziełami takich malarzy, jak Pablo Picasso czy Paul Gauguin. Wykorzystując naiwność Ginela, a także łączącą ich finansową zależność, angażuje go w plan dokonania spektakularnego rabunku.
Kontynuując credo rumuńskich nowofalowców, Mihai przechadza się ze zwierciadłem po gościńcu. Kreśli problem, nie szukając winnych czy świętych. Pokazuje, jak bardzo punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Nie wybiela postaci, nie faworyzuje określonych grup – patrzy krytycznie w zasadzie na wszystkich. Imigranci, z wyjątkiem Natalii, przedstawieni są jako bardziej lub mniej intencjonalni cwaniacy, nieodróżniający nazwiska słynnego malarza od marki samochodu; udręczeni brakiem perspektyw gotowi nawet na nielegalne działania celem szybkiego zarobku. Rozwiniętemu zachodowi przypina zaś łatkę pięknej, pociągającej fasady: na wierzchu oddanie sztuce, elokwencja, estetyczny przepych, pod powierzchnią zaś rozpasanie seksualne, marnotrawstwo dóbr, kaprysy, a także emocjonalny chłód, upośledzone więzi, które na prowincji stanowią przecież wartość nadrzędną.
"Najeźdźcy" to obraz opowiadający również o potrzebach. Na jednym biegunie mamy Natalię, reprezentującą zgodnie z piramidą Maslowa te podstawowe – fizjologiczne i bezpieczeństwa – zaspokojenie głodu, posiadanie mieszkania z centralnym ogrzewaniem, zapewnienie córce godnych warunków życia. Na drugim zaś Michelsa – inny świat, gdzie dzieło sztuki traktowane jest z większą troską niż człowiek. Mimo operowania kontrastami reżyserka ucieka jednak od oceny, przyglądając się ludziom uwikłanym w określoną rzeczywistość, dyktowaną często czynnikami od nich niezależnymi.
Autorem scenariusza "Najeźdźców" jest sam Cristian Mungiu, ikona rumuńskiej nowej fali. To zapewne jego najbardziej przystępny tekst – najmniej hermetyczny, głównie dzięki zgrabnemu, trzymającemu uwagę połączeniu heist movie z kinem społecznym. Więcej tu czynu, akcji, niż słów, co dynamizuje narrację i odbarcza ją z ciężkiego ładunku moralnych rozważań – przynajmniej do pewnego momentu. Nie jest to zatem wyłącznie surowy dramat o zarobkowych imigrantach, przeciwległych biegunach społecznego status quo czy czarna komedia o pociesznych złodziejaszkach. W końcu gdyby nieco zmienić okoliczności, ograniczyć się do jednego regionu geograficznego, wydźwięk pozostałby taki sam. Mihai i Mungiu ważą bowiem kluczowe wartości: na jednej szali wagi kładąc kulturowe dziedzictwo, na drugiej ludzkie więzi. Dotykają sedna bolączek współczesnego (i nie tylko) świata, zadając pytania graniczne, na które nikt nie odważy się udzielić odpowiedzi.