Recenzja filmu

Nienawistna ósemka (2015)
Quentin Tarantino
Samuel L. Jackson
Kurt Russell

Przecież to Tarantino!

Jego kolejny film jest jak przypadkowa rozmowa podsłuchana w pociągu: na początku interesuje, potem nudzi, czasem żenuje, a czasem bawi, są momenty grozy i napięcia, ale koniec końców już gdzieś
W ostatnim czasie premiery kinowe to jedno wielkie deja vu. Najpierw kultowe "Gwiezdne wojny", potem kolejny film mistrza absurdu i krwawej farsy - "Nienawistna ósemka", a w drodze być może "Deadpool" - nowa jakość w filmie superbohaterskim. Wszystkie te pozycje łączy jedno - powtarzalność, odtwórczość, schematyczność. Oczywiście w przypadku filmu o zmasakrowanym i zamaskowanym bohaterze to tylko hipotezy i "gdybania", jednak pozostałe dwa filmy to najlepszy przykład na to, że kino mainstreamowe stoi w miejscu. Niektórzy powiedzą, że "to w stylu Quentina", tak samo jak "Przebudzenie mocy" nie było remakiem/rebootem "Nowej nadziei", tylko "duchowym spadkobiercą", a "Deadpool" wcale nie zapowiada się na kolejną komedię od Marvela, ponieważ ma kategorię wiekową R. Nie lubię takich wyjaśnień i nie lubię obecnego stanu rzeczy w kinie, bo to droga na skróty, a przede wszystkim - droga donikąd. Tarantino niechlubnie uzupełnia grono reżyserów, którzy sięgają po to, co w ich repertuarze najbardziej znane i lubiane, ale też całkowicie oczywiste. Dlatego jego kolejny film jest jak przypadkowa rozmowa podsłuchana w pociągu: na początku interesuje, potem nudzi, czasem żenuje, a czasem bawi, są momenty grozy i napięcia, ale koniec końców już gdzieś to słyszeliśmy, lecz słuchamy dalej, bo i tak nic lepszego do roboty nie mamy.



Ósmy w karierze obraz najbardziej znanego samouka reżyserii w Hollywood to również jeden z najbardziej przegadanych dzieł w dorobku Quentina. Rdzeniem kręgowym filmu są dialogi - zwykłe, proste, o wszystkim i o niczym, z naciskiem "o niczym". Słuchając ich widz w końcu dociera do zaśnieżonej chatki, w której ma się odbyć pojedynek charakterów i słów, kul i ostrych spojrzeń. Tym razem dialogi nie uzupełniają soczystej jatki ani wielkiej zgrywy, są same w sobie esencją filmu. Niestety reżyser nie wykorzystuje ich najlepiej. Nie wplata w nich prób zarysowania postaci (jakby to było w każdym innym filmie), nie próbuje umoralniać ani nauczać ("Sunset Limited"), nie podkreśla nimi świata przedstawionego i relacji bohaterów (Linklater i jego scenariusze do filmów z serii "Przed"). U Tarantina dialogi po prostu są, już nie śmieszą, już nie prowadzą do niczego, po prostu wiszą w powietrzu i wypełniają miejsce w, i tak już dusznej, pasmanterii Minnie. Reżyser dokłada do tego swoje doskonale znane akcesoria: zabawy w głuchy telefon pomiędzy bohaterami, powtarzanie tych samych fraz przez bohaterów w celu rozbawienia widza, gwóźdź programu, czyli niesamowicie długi monolog - żart na granicy absurdu, groteski i makabry czy w końcu krwawą łaźnię z eksplodującymi głowami i tonami rozwalonych pomidorów. Okazuje się jednak, że usypiające dialogi i niesamowicie długi metraż robią swoje. Film zostaje całkowicie rozbrojony z napięcia, intryga musi kiełkować po fazie snu widza, a finał zdaje się dłużyć w nieskończoność, razem z bohaterami w stanie agonii. 



Reżyser nie potrafi wykorzystać zalet filmu, a wszelkie techniczne aspekty cechuje zwyczajna niechlujność. Pojawiający się znikąd narrator, nietrafiony pomysł podziału filmu na rozdziały czy w końcu dziwaczne oświetlenie w nocy, które sugeruje obecność obok chatki całego sztabu facetów z lampami i reflektorami. W poprzednich produkcjach Tarantino udowadniał, że nie tylko potrafi zmyślnie przepisywać historię ("Bękarty wojny"), ale również doskonale czuje się w konwencjach na granicy gatunków ("Django"), a na w pół amatorska szkoła filmowa dodawała pikanterii jego dziełom. "Nienawistna ósemka" nie wykorzystuje ani potencjału drzemiącego w spaghetti westernie czy nawet antywesternie, ani świetnej muzyki Morricone, ani przepięknych panoram Richardsona. Więcej, on nie potrafi nawet poprowadzić aktorów. Kolejny raz dostajemy parodię Hansa Landy, lecz tym razem w wykonaniu Tim Rotha, Madsen niespodziewanie zaczyna imitować głos Bale'a z "Mrocznego Rycerza", a Samuel L.Jackson podkreśla, że nie ma lepszego aktora od wrzeszczenia niż on. Sięgając do swojej własnej twórczości Tarantino powoli zaczyna się zatracać we własnym szaleństwie. Rozdmuchuje film do straszliwie długiego metrażu, akcję umiejscawia w miejscu łudząco przypominającym te z "Wściekłych psów" i dokleja do tego kiepską intrygę, która pomimo przewrotności nie działa. Czerpanie z dorobku innych reżyserów może prowadzić do kapitalnego naśladownictwa, a ono z kolei jest najwyższą formą uznania. Tym razem reżyser naśladuje samego siebie, a nie ma nic gorszego niż bycie w tym samym miejscu, z tym samym przewodnikiem i słuchanie tego samego czerstwego żartu o pogodzie.



Jeszcze przed premierą film okrzyknięto arcydziełem, bo przecież zrobił go sam mistrz campu i tworzenia miksów gatunkowych. Przeglądając internet, natknąłem się na mnóstwo komentarzy, świadczących o tym, że Tarantino ma wielki fandom również w naszym kraju. Większość z nich oscylowała między wpisami w stylu: "fajna sieka" a "bekowe dialogi i epicka muzyka". Osobiście lubię i doceniam Quentina, bo wierzę, iż w galerii malarskiej obok pięknych pejzaży wisieć muszą również obrazy z odbitym w farbie tyłkiem. Pech chce, że galeria twórcy "Pulp Fiction" zamienia się w szalet publiczny, a różnorodność, którą tak cenię sobie w kinie, znika pomiędzy wymiętymi dolarami w pękatej kasy biletowej. 
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Pomimo upływu czasu i konsumowania coraz większej liczby filmów, wciąż wiele osób stara się wpychać... czytaj więcej
Ciężko w to uwierzyć, ale ósmy (jak z dumą informuje nas zresztą napis na samym początku) film w... czytaj więcej
Quentin Tarantino słynie z tego, że uwielbia zaskakiwać, a przede wszystkim łamać niemalże wszystkie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones