Recenzja filmu

Nigdy cię tu nie było (2017)
Lynne Ramsay
Joaquin Phoenix
Judith Roberts

Rzeź na podobieństwo snu

W świat Joego i Niny (Ekaterina Samsonov) można zostać wciągniętym jak w bieg wydarzeń i przeżyć historię ich poznania niczym swoją własną, albo... krzywić się, jakby na widok makabrycznego
Gdybym posiadał wehikuł czasu chętnie cofnąłbym się o kilka dni i przebrany dla niepoznaki usiadł w sąsiedztwie samego siebie podczas piątkowego seansu "Nigdy cię tu nie było" w kieleckim kinie Moskwa. Nie oglądałbym samego filmu, a zamiast tego czytałbym z wyrazu własnej twarzy. Jestem po prostu ciekaw jak wyglądam gdy się przenoszę, a przy tej okazji przeniosłem się w rozumieniu dosłownym. To nie była konsumpcja, a prawdziwy kontakt z dziełem. Poczynione na własną odpowiedzialność przestąpienie progu świata przedstawionego. Nikt tutaj nie dba o Wasze poczucie bezpieczeństwa w pluszowej strefie komfortu, ale jest to cena, którą trzeba zapłacić za interaktywny rodzaj filmowej percepcji. Nie pomoże 3D, nie pomoże 4K, ani nawet VR. Jeśli film nie udaje, że nie był kręcony i nie robi tego wiarygodnie, będzie w najlepszym wypadku niczym wsunięcie wątróbki natrętnego typa popite wyśmienitym Chiantim – przyjemne, acz ulotne, a "Nigdy cię tu nie było" udaje koncertowo i nie ulatuje.

Muskularny samiec alfa był ucieleśnieniem modelu twardziela minionych dekad. Zmieniły się czasy, zmieniły i realia, a realizm, nomen omen, został jedną z flagowych cnót zataczającego koło kina. Joaquin Phoenix dał nam bohatera dalekiego od gablotowego standardu. Niegdyś żołnierza, dziś szemranego płatnego zabójcę, potrafiącego przyprawić ewentualnego napastnika o nagłą utratę przytomności. Faceta, który przerwawszy posiłek na kilkanaście sekund by pozbawić kogoś tchu, wróciłby do niego niczym postać z odpauzowanego filmu, ale jeśli ktoś użyje w jego kontekście sformułowania "niejednoznaczny" wypowie się w dalece lakoniczny sposób. 


Jego masywne, aczkolwiek mało wyrzeźbione, przeorane licznymi, rozległymi bliznami ciało opowiada swą historię lepiej niż kilkaset gigabajtów danych. Jeszcze więcej można wyczytać między wierszami jego wspomnień (trauma powojenna, zwyrodniały ojciec) czy codziennych praktyk (przyduszanie plastikową torbą). Nie, na listę celów Joego nie chcielibyśmy trafić, co nie przeszkadza w tym, by troskliwie zajmował się on starą, schorowaną matką (w tej roli Judith Roberts) i parodiował wraz z nią "Psychozę" Hitchcocka. Brutalny brodacz nie potrafi do końca zagłuszyć sumienia, a zlecenie od senatora na odzyskanie jego nastoletniej córki z rąk szajki dostarczającej dziewczyny do towarzystwa możnym dygnitarzom to podatny grunt, na który trafia ziarno jego zagubionej w mroku życia osobowości. 


Jakkolwiek przedstawiłbym zarys fabularny "Nigdy cię tu nie było", zawsze ktoś pomyśli, że filmów z podobnym scenariuszem widzieliśmy już be liku. Będzie miał w sumie rację, ale igranie ze środkiem ciężkości między pewnym naturalizmem a art housową psychodelą, które startuje z pierwszą sekundą dzieła i nie próżnuje aż po ostatnią, uczyni z tego seansu przeżycie pamiętne. To jest właśnie kino totalnie bezkompromisowe, zamknięte na perspektywę negocjowania z widzem. Za nic mające nasze przyzwyczajenia, oczekiwania, przesądy, uprzedzenia i preferencje i tak, jak doprowadzony na skraj psychicznej wytrzymałości człowiek opowie nam o swojej drodze w sposób szczery i odarty z fałszu, słowem – niezgorszy niż John Rambo w wycelowanej w pierś końcówce wiadomego klasyka – tak i tutaj nasze przeżycia będą prawdziwe, namacalne... niebezpieczne. Ale uwaga, mimo hektolitrów testosteronu, kortyzolu, adrenaliny i krwi nie spodziewajcie się dynamicznej akcji. Mimo rozgadanego języka kinematografii nie spodziewajcie się rozbudowanych linijek dialogowych. Mimo brawurowego, mistrzowskiego aktorstwa nie spodziewajcie się Oscarów. Mimo nagród przywiezionych z festiwalu w Cannes nie spodziewajcie się dystrybucji w dowolnie wybranych oddziałach multipleksów. "Nigdy cię tu nie było" to thriller transcendentny. Rozmywający granice zarówno między gatunkami, jak i wątkami, przy czym olimpijsko nurkujący w oceanie podświadomości głównego protagonisty. Taka koncepcja nie wszystkim przypadnie do gustu. Wielbiciele standardowych rozwiązań niech wybiorą lepiej z puli produkcji atestowanych przez Filmowy Instytut Poprawności Politycznej i Hollywoodzki Związek Inwestorów Filmowych. 


W świat Joego i Niny (Ekaterina Samsonov) można zostać wciągniętym jak w bieg wydarzeń i przeżyć historię ich poznania niczym swoją własną, albo... krzywić się, jakby na widok makabrycznego kuriozum, choć nawet w tym wypadku ciężko będzie później o wszystkim zapomnieć. Ciągłe zbliżenia i uwypuklający detale sposób kadrowania nie uciekają przed fontannami krwi, nie stronią również od bezpośrednich ujęć łzami zwilżonego lica. Oddają po prostu obraz całego dramatu w sposób brutalny i bezlitośnie dosadny, ale i bezstratny z punktu widzenia tak szczerości, jak i konsekwencji. Mimo, iż opowieść o wypalonym twardzielu stającym w obronie mikrych uciśnionych snuły już filmy z okolic najwyższej półki ("Leon zawodowiec", "Taksówkarz", "Logan: Wolverine", "Gran Torino", "V jak Vendetta") ciężko traktować "Nigdy cię tu nie było" w kategoriach kolejnego numerka na liście, bo o ile skrócony opis fabuły nie epatuje wyszukaną oryginalnością, o tyle wszystko to, co dzieje się w filmie już tak! Na owacje na stojąco doprawdy zasługuje Lynne Ramsay. Jeśli ktoś uważa, że miejsce kobiety jest w kuchni i że spod kobiecej ręki nie może wyjść kawał solidnego, męskiego kina, również i przy tej okazji spektakularnie splunie sobie w brodę. 


Jednak to, co zaprezentował tym razem Joaquin Phoenix, przechodzi najśmielsze prognozy. Zapewniam, że jeśli ktoś obejrzy "Nigdy cię tu nie było" w pełnym skupieniu, jego Joe będzie kimś, kogo ta osoba spotka w swoim życiu. On tego bohatera naprawdę zmaterializował. Ktoś na pewno wysunie zarzut, że postać Niny została spłycona, lecz owo najechanie kamerą na niego działa wedle mojej optyki zaiste perfekcyjnie. Widać bardzo wyraźnie na co położyć miano nacisk, a to już proszę państwa domena filmów wielkich! Wystarczy zwrócić uwagę na sposób, w jaki reżyserka ukazuje w swym najnowszym majstersztyku szeroko pojętą przemoc by zrozumieć, że jej pracownia to jedna wielka niszczarka schematów. Tak do końca nie wiadomo, czy kojarzona za wyśmienity "Musimy porozmawiać o KevinieLynne chce tym razem zabrać nas w transową podróż na granicy świadomości, czy rozszarpać nam nerwy na strzępy gęstym dreszczowcem, ale jedno i drugie udaje się jej z równie rewelacyjnym skutkiem i oszałamiającym rezultatem!
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Choć kształtowanie się psychiki człowieka jest procesem stosunkowo powolnym, to jego skutki bardzo silnie... czytaj więcej
W swoim poprzednim filmie Lynne Ramsay dała dobry przykład, że najważniejsza w kinie wcale nie jest sama... czytaj więcej
Czołówka milknie. Mrukliwy głos rozpoczyna odliczanie. To głos Joaquina Phoenixa. Nie – dwa głosy. W... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones