Recenzja filmu

Nigdy cię tu nie było (2017)
Lynne Ramsay
Joaquin Phoenix
Judith Roberts

Kiedyś już tu byliśmy

W ogóle w całym filmie na potęgę czuć inspiracje klasykami – od „Taksówkarza” Martina Scorsese, przez „Leona zawodowca” aż po ostatnie dokonania Nicholasa Windinga Refna. Ramsay nie bawi się tu
W swoim poprzednim filmie Lynne Ramsay dała dobry przykład, że najważniejsza w kinie wcale nie jest sama historia, a styl, w jakim się ją opowiada. Wielce prawdopodobne jest, że „Musimy porozmawiać o Kevinie” – zmontowane chronologicznie oraz pozbawione licznych dygresji i surrealistycznych obrazów, stałoby się banalną historią nastolatka, któremu odbiło nieco bardziej niż innym rówieśnikom. Wyszedł tymczasem prawdziwy fenomen – pełnokrwisty horror, w którym najstraszniejsza była bezsilność matki wobec psychopatycznego syna i przejmujący obraz związanej z tym depresji.


Zeszłoroczne „Nigdy cię tu nie było” również stwarzało okazję do tryumfu formy nad treścią –  w końcu sama fabuła jest tu wręcz przedpotopowym przykładem kina klasy B. Ot, najemnik Joe dostaje zlecenie odbicia z rąk siatki pedofilów córki senatora. A że sprawcy okazują się być bardziej wpływowi, niż mogło się wydawać, wykonanie zadania ściągnie serię nieszczęść na bliskich głównego bohatera. Dalsza część filmu to już klasyczne kino zemsty, w którym każdy kto stanie na drodze Joego, kończy w kałuży własnej krwi.

Efekt jest jednak rozczarowujący, ponieważ abstrahująca od opowiadania historii Ramsay niemal w całości skupia się na kreowaniu postaci pierwszoplanowej, która, nie wypada tak interesująco, jak reżyserka by tego chciała. Joe to tłamszony przez ojca w dzieciństwie weteran wojenny, dla którego samotność, żal i poczucie winy są chlebem powszednim. W pracy zamiast broni palnej preferuje natomiast młotki, a jego garderoba składa się głównie z wytartych dresów. To wszystko brzmi ciekawie na papierze, w praktyce jednak okazuje się zbiorem elementów, które wielokrotnie widzieliśmy już w innych filmach i które nie dostają tu nowego życia. Zwłaszcza pojawiające się co chwila retrospekcje ze wspomnianej przeszłości głównego bohatera, sprawiają wrażenie zbędnych i niepotrzebnie dopowiadających to, co powinno pozostać jedynie w sferze naszych domysłów.


W ogóle w całym filmie na potegę czuć inspiracje klasykami – od „TaksówkarzaMartina Scorsese, przez „Leona zawodowca” aż po ostatnie dokonania Nicholasa Windinga Refna. Ramsay nie bawi się tu jednak w żaden pastisz. Nakręciła film kompletnie wyzuty z ironii, czy choćby drobnego poczucia humoru, przez co wszystkie te cytaty zamiast składać się w przepyszny koktajl, wywołują jedynie wzruszenie ramion i poczucie wtórności. Również sama forma wydaje się przezroczysta – z wyjątkiem otwarcia oraz sceny, w której masakrę w pewnym budynku obserwujemy okiem  kamer przemysłowych, żaden z pomysłów inscenizacyjnych nie zapada szczególnie w pamięć.

Szkoda tych dwóch sekwencji, szkoda też Joaquina Phoenixa, tworzącego, pomimo niedoskonałości scenariusza, przekonującą kreację oraz genialnego plakatu, który zapowiadał coś o wiele bardziej wyrazistego. Wszystkie te elementy zasługiwały na niewątpliwie lepszy film, jednak udowadniają również, że Lynne Ramsay wciąż posiada potencjał, który w pełni objawił się we wspomnianym „Musimy porozmawiać o Kevinie”. Oby na kolejną weryfikację nie trzeba było czekać aż 6 lat.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Choć kształtowanie się psychiki człowieka jest procesem stosunkowo powolnym, to jego skutki bardzo silnie... czytaj więcej
Czołówka milknie. Mrukliwy głos rozpoczyna odliczanie. To głos Joaquina Phoenixa. Nie – dwa głosy. W... czytaj więcej
Gdybym posiadał wehikuł czasu chętnie cofnąłbym się o kilka dni i przebrany dla niepoznaki usiadł w... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones