Recenzja filmu

Ostatnia rodzina (2016)
Jan P. Matuszyński
Andrzej Seweryn
Dawid Ogrodnik

Bo wszyscy Beksińscy to jedna rodzina

Matuszyński pokazuje, że za każdym surrealistycznym krajobrazem i każdą gotycką maskaradą czai się zwykła codzienność – kto wie, czy nie bardziej przerażająca. Każdy wizjoner musi czasem zrobić
Jest takie angielskie słówko "ultimate". Po polsku: "ostateczny, końcowy". Także w sensie "optymalny", wieńczący proces. Ostatni i zarazem pierwszy; bo najlepszy, bo podstawowy, bo w wersji "dwa zero". Choć filmowa biografia familii Beksińskich po angielsku nazywa się "The Last Family", to tytułowa "ostatnia rodzina" urasta tu do miana takiej właśnie "ultimate", "ostatecznej" rodziny. "Ostatecznej", bo schyłkowej, niosącej nam jakieś ponure memento mori. W swoim groteskowym przejaskrawieniu – jak w soczewce – skupiającej dziwność, straszność i śmieszność ludzkiej egzystencji. Ważnej rodziny sportretowanej w ważnym filmie.

 

Jeszcze przed obejrzeniem "Ostatniej rodziny" usłyszałem dwa zarzuty wysunięte pod adresem pełnometrażowego kinowego debiutu Jana P. Matuszyńskiego. Pierwszy: że film opowiada o Beksińskich w sposób szkolny, prześlizgując się po kolejnych biograficznych przystankach bez większego selekcyjnego wysiłku. Oraz drugi: że od prozy życia reżyser woli sensację, że wyolbrzymia ekscentryczność bohaterów – zwłaszcza Tomka Beksińskiego – kosztem ich mniej "chwytliwych" cech, takich jak inteligencja, sympatyczność, charyzma. Obie pretensje wydają mi się jednak chybione. Tak, to prawda, Matuszyński pokazuje losy Beksińskich w biograficznym skrócie perspektywicznym, aranżuje coś w stylu życiorysowego "the best of". I faktycznie: dziwactwa, natręctwa, neurozy Zdzisława czy Tomka są po filmowemu wzmocnione, podane w barwnych, popisowych interpretacjach Andrzeja Seweryna i Dawida Ogrodnika. Nie widzę tu jednak scenariuszowego przypadku ani reżysersko-aktorskiej szarży.  
 
Mogłoby się wydawać, że jak już opowiadać o Beksińskich, to w fantastycznej poetyce rodem z obrazów ojca albo z audycji radiowych syna. Matuszyński tymczasem pokazuje, że za każdym surrealistycznym krajobrazem i każdą gotycką maskaradą czai się zwykła codzienność – kto wie, czy nie bardziej przerażająca. Każdy wizjoner musi czasem zrobić pranie, każdy samozwańczy wampir musi kiedyś odwiesić pelerynę na wieszak i zjeść obiad u mamy. Wspomniana biograficzna wyliczanka służy właśnie do wydobycia tej trywialności, do przypomnienia, że u podstaw nawet najbardziej poetyckich życiorysów leży proza. Matuszyński i scenarzysta Robert Bolesto inscenizują losy Beksińskich w szereg rutynowych rytuałów dnia codziennego, szaroburych niczym w niedawnej rumuńskiej "Sieranevadzie" Cristiego Puiu

Życie bohaterów toczy się w rytmie banalnych czynności powtarzanych w jednostajnej scenerii chodnika, blokowiska, klatki schodowej, przedpokoju, kuchni, łazienki. Beksińscy w nieskończoność jeżdżą windą, jedzą obiady, umierają, a wokół nich zmieniają się tylko nic nieznaczące rekwizyty: coraz nowsze modele telefonów czy sprzętu grającego. "Ostatnia rodzina" nie pozostawia złudzeń; obrazuje, jak w bezlitosnej perspektywie czasu wszelkie "ważne sprawy" – polityka, moda, pozycja – okazują się niczym. Życie jest mordęgą, cierpieniem, które można co najwyżej doraźnie znieczulać. W ostatecznej perspektywie ucieczka – choćby w sztukę: kosmiczne płótna seniora, albumy Genesis czy filmy o Bondzie juniora – i tak nic nie zmieni. Nihilizm rodem z mema z Schopenhauerem, podany jednak niezwykle sugestywnie. I z zaskakującą u młodego twórcy dojrzałością.

   

 
Bo Matuszyński na szczęście rozumie, że żałobna czerń to nie jedyny kolor życia, że rozpacz i humor idą nieraz ręka w rękę. Dlatego w jednej ze scen Zdzisław Beksiński bezceremonialnie podtyka pod twarz swojej umierającej matki lusterko, by sprawdzić, czy ta aby jeszcze żyje – a w odpowiedzi przez widownię przebiega parsknięcie rozbawienia. Oglądając film, sam parskam zresztą razem z innymi. Ktoś oburzony ową reakcją wykrzykuje jednak do roześmianej sali: "to nie jest śmieszne"! Cóż, jest i nie jest. Właśnie w umiejętności uchwycenia owej dwuznaczności tkwi wielka siła "Ostatniej rodziny". To w ogóle film świetnie wygranych kontrastów; zarazem duży i mały, głośny i cichy. Niby pełno tu wspomnianej prozy, niuansów, niedopowiedzeń (tajemnicza taśma, którą syn nagrywa dla ojca). Ale jest też pokazowa sekwencja katastrofy samolotowej czy ścieżka dźwiękowa pełna śmiało wybranych, ikonicznych piosenek: "Nights in White Satin" czy "Song to the Siren". Co ważne, piosenek brzmiących organicznie, absolutnie na miejscu; mimo własnego kultowego statusu całkowicie "zagarniętych" dla siebie przez Beksińskich i Matuszyńskiego

Dwoistość filmu odbija się też w aktorskich kreacjach. Seweryn jest z jednej strony komicznie przerysowany; z zapałem powiela natręctwa i manieryzmy słynnego malarza, mnoży kolejne "beksizmy", te wszystkie "proszę ja ciebie" i "drogi kolego", a z drugiej – pozostaje skupiony, wyciszony, hipnotyzujący, co uderza zwłaszcza w momentach milczącej zadumy Zdzisława. Ogrodnik podobnie: niby wciąż zwija się w neurotycznych paroksyzmach, ale potrafi też zagrać "w głąb", odmalować na swojej twarzy pasję, inteligencję, zaangażowanie Tomka. Dwubiegunowy ekscentryzm męskiego duetu równoważy Zofia Beksińska w bezbłędnej interpretacji Aleksandry Koniecznej: stonowana, wycofana, oddana, poświęcająca siebie na ołtarzu macierzyńskiej i małżeńskiej miłości. Być może najciekawsza postać filmu – właśnie przez tę migotliwość, niespełnienie. Współczująca i budząca współczucie. 



"Ostatnia rodzina" pięknie ilustruje, że Beksińscy byli zarazem mali i wielcy, kuriozalni i pospolici. W ich domu mieszkały trzy pokolenia, dwie gałęzie rodowe, jedno szaleństwo. Ale było to też zwykłe mieszkanie zwykłej rodziny – na co zwraca uwagę popularyzator sztuki Beksińskiego Piotr Dmochowski (Andrzej Chyra) w scenie, gdy po raz pierwszy odwiedza swojego mistrza. To znamienna reakcja: miało być gotyckie zamczysko, są przytulne cztery kąty. Przeczytawszy poświęconą Beksińskim książkę "Portret podwójny", Dorota Masłowska pisała, że po lekturze "postrzega rodzinę B. jako rodzaj swoich niespokrewnionych krewnych". Film Matuszyńskiego działa podobnie. Oglądając "Ostatnią rodzinę", prawie że chce się być Beksińskimi – w ich przesadzie, wyrazistości, w ich bezkompromisowych odruchach buntu, mizantropii, depresji. A jednocześnie pojawia się coś na kształt ulgi: że my to jednak nie oni. 

Beksińscy są tu bowiem rodziną niemal mityczną, tragiczną; rodziną pierwszą i ostatnią. Istną trójcą świętą z ojcem-Zdzisławem, synem-Tomkiem i trzymającym ich w kupie duchem – Zofią. Są życiowi, choć więksi niż życie; a my rozpoznajemy w nich siebie samych, gdy wcielają, nazywają i przejaskrawiają nasze najwstydliwsze myśli, wątpliwości i traumy. Dlatego najbardziej niesamowity w świetnym debiucie Matuszyńskiego pozostaje chyba fakt, że ta historia wydarzyła się naprawdę. Marek Koterski nakręcił kiedyś film, w którym budował analogię między cierpieniem boskim a ludzkim, argumentował, że każdy z nas dźwiga własny krzyż i gdzieś tam "wszyscy jesteśmy Chrystusami". Matuszyński podobnie: wykorzystuje swoją "ostatnią rodzinę" jak lustro i pokazuje, że – w pewnym sensie – wszyscy jesteśmy Beksińskimi. 
1 10
Moja ocena:
8
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Każdy z nas ma w swojej głowie demony. Wiele z nich jest okrutnie złych, każą robić potworne rzeczy.... czytaj więcej
"Ostatnia rodzina" jest bezapelacyjnie jednym z najważniejszych dzieł polskiej sztuki filmowej ostatnich... czytaj więcej
Czy można jeszcze historię rodziny Beksińskich opowiedzieć w ciekawy, nowatorski sposób? Temat wydaje się... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones