Jeżeli nie lubicie krwawych, brutalnych horrorów, to "Late Night with the Devil" będzie w sam raz dla was. W filmie jest tylko jedna mocniejsza scena, nomen omen moja ulubiona.
Choć "Late Night with the Devil" konceptualnie ma być odcinkiem talk show, łamie swoją konwencję już od samego początku - rozpoczyna się od minidokumentu na temat prowadzącego, Jacka Delroya (w tej roli charyzmatyczny David Dastmalchian). Można więc stwierdzić, że produkcja jest połączeniem (mock?)umentu, found footage oraz tradycyjnego filmu fabularnego.
W Polsce nie doczekaliśmy się premiery kinowej (chyba, że za pół roku, jak w przypadku "Gdy rodzi się zło"), ale może to i lepiej? Zapraszając diabła do swojego salonu możemy poczuć się, jak gdybyśmy naprawdę oglądali program telewizyjny. To jeden z niewielu filmów, który lepiej wypada na małym ekranie - a jeżeli ktoś ma jeszcze wypukły kineskop, to już w ogóle rewelacja.
Fabuła kręci się wokół zjawisk paranormalnych. Znajdziemy tu medium rzekomo konwersujące ze zmarłymi, trzynastolatkę opętaną przez samego Abraxasa, oraz negującego to wszystko sceptyka Carmichaela Haiga, opartego na barwnej, prawdziwej personie, jaką był James Randi. Widać było, że Ian Bliss świetnie się bawi w roli sarkastycznego niedowiarka. Ogółem postaci i gra aktorska to jeden z mocniejszych punktów filmu - może z wyjątkiem Christou (Fayssal Bazzi), czyli wspomnianego medium, który ze swoim niesprecyzowanym akcentem był lekko irytujący. Reszta obsady była naprawdę wiarygodna i widz mógł poczuć się, jak gdyby naprawdę oglądał “Night Owls” w halloweenową noc 1977 roku.
Ogromny ukłon w stronę scenografów - w "studiu" świetnie oddano klimat lat siedemdziesiątych, głównie dzięki nostalgicznym paskom w jesiennych kolorach. Świetną robotę wykonały również osoby odpowiedzialne za makijaż i kostiumy - najbardziej przypadły mi do gustu baczki prowadzącego oraz koafiura Laury Gordon.
Jeżeli nie lubicie krwawych, brutalnych horrorów, to "Late Night with the Devil" będzie w sam raz dla was. W filmie jest tylko jedna mocniejsza scena, nomen omen moja ulubiona. Scenarzyści postanowili w niej trochę pożonglować publicznością. Produkcja z pewnością przypadnie do gustu również fanom horrorów o opętaniach - główna scena z tym motywem budziła nawet skojarzenia z "Egzorcystą", choć według mnie tutaj filmowcy się nie popisali. Bracia Cairnes w swym liście miłosnym do lat 70. postanowili także użyć charakteryzacji z tamtej epoki, co “wyciągało” widza z realizmu.
Kulminacja filmu również nie została wykonana zbyt ciekawie, a wręcz była jego najsłabszym punktem. Zrezygnowano tu z efektów praktycznych i niestety CGI kłuło w oczy. W rezultacie scena wywoływała więcej śmiechu niż strachu.
Wielu recenzentów narzekało na koniec filmu ze względu na to, o czym wspomniałam w pierwszym akapicie - przełamanie konwencji. Według mnie jednak była to odpowiednia końcówka. Zgrabnie łączyła w całość wątki Lilly, Jacka Delroya oraz jego żony Madeleine. Jacka przedstawiono jako członka klubu The Grove, co oczywiście stanowi nawiązanie do owianego tajemnicą Bohemian Grove - elitarnego stowarzyszenia rzekomo wielbiącego Szatana. Należało do niego wielu wpływowych, bogatych Amerykanów, m.in. byli prezydenci Hoover i Nixon.
Podsumowując, "Late Night with the Devil" jest filmem dobrym i wciągającym pomimo swojego “przegadania”. Chwali się go głównie ze względu na oryginalność, choć nie jest to koncept zupełnie nowy - coś podobnego dało nam BBC już w 1992 roku, tworząc "Ghostwatch"; Japończycy poszli w ich ślady w 2005 roku z "Noroi". Mimo wszystko warto potraktować film jako horrorową ciekawostkę i poświęcić jeden wieczór Szatanowi. Jeżeli po seansie nadal będziecie głodni mockumentów, sprawdźcie "Behind the Mask: the Rise of Leslie Vernon".