Jeśli ktoś widział "Green Room", nie będzie zdziwiony, że najnowszy film Jeremy'ego Saulniera zaczyna się od hałaśliwych metalowych tonów. Inaczej jednak niż tam, w "Rebel Ridge" złowrogi jazgot umieszczony jest w krańcowo innym kontekście. To już nie koncertowa scena, ale biblioteka Apple Music i zestaw słuchawkowy na kabelku. Już nie wspólnotowe muzyczne doświadczenie dzikiego pogo, ale samotny rowerowy ślizg w przód. Już nie cel sam w sobie, ale ścieżka dźwiękowa odcinająca od świata zewnętrznego i wytężająca skupienie na horyzoncie. Może to niuans, ale zdaje się, że niezwykle ważny, bo od samego początku sygnalizuje jakieś przekroczenie; z krzepiącego zjednoczenia przeciw złu w indywidualną walkę przeciw wszystkim.
Nikt w tegorocznym kinie akcji nie otworzył jeszcze filmu tak gęstą w napięcie ekspozycją. Na małomiasteczkowej równinie gdzieś w Luizjanie rowerzysta Terry Richmond (Aaron Pierre) zostaje zatrzymany przez patrolujący ulicę radiowóz. Powód: podejrzenie popełnienia przestępstwa urodzenia się czarnoskórym, choć dwójka uprzedzonych stróży prawa jest na tyle rozgarnięta, by w policyjny kajecik wpisać jakieś inne wyssane z palca uzasadnienie. Po krótkim przeszukaniu okazuje się, że mężczyzna wiezie w plecaku 36 tysięcy dolarów w gotówce. Spora sumka, którą warto zarekwirować, bo w końcu nie wiadomo, czy przypadkiem nie pochodzi z handlu narkotykami. Sądowa batalia o odzyskanie mienia i tak przecież będzie trwała przynajmniej kilka miesięcy, pochłaniając koszty równowarte przejętym stosikom banknotów. Szkopuł w tym, że zabrane pieniądze mają wyjątkowe znaczenie – jeszcze tego samego dnia muszą zamienić się w kaucję za aresztowanego kuzyna. Inaczej stróże prawa przetransportują go do ośrodka penitencjarnego, w którym grozić mu będzie śmiertelne niebezpieczeństwo. Policyjna nieuczciwość i silna, osobista motywacja staną się tu przyczynkiem do szerszego korupcyjnego śledztwa, wspieranego przez młodą prawniczkę Summer (AnnaSophia Robb). Brzmi trochę jak opis nowego zaangażowanego filmu Kena Loacha? To dodajcie do tego detal z przeszłości bohatera – Terry to wykwalifikowany instruktor sztuk walki, trenujący amerykańskich marines w trakcie wojny w Iraku. Mhmmm.
Autor "Ja, Daniel Blake" prawdopodobnie poszedłby w kafkowskie odbijanie się od niesprawnych mechanizmów biurokracji; niespiesznie budowaną, a jednak podnoszącą ciśnienie konstatację, że system tworzony w celu pomocy ludziom charakteryzuje przede wszystkim nieludzka bezduszność. To jednak, co dla filmów Loacha okazuje się zwykle chłodnym wnioskiem, dla Saulniera jest ekspozycyjną oczywistością, pewnymi jak wschód i zachód słońca ramami świata przedstawionego. Tych pewników jest swoją drogą więcej: pracownicy policyjnej jednostki będą chronić skorumpowane struktury, lokalny komendant (Don Johnson) zaprezentuje się jako inicjator zepsucia, najwyższą motywacją stanie się ochrona męskiego ego, a kolor skóry walczącego o sprawiedliwość mężczyzny zadziała jak oliwa z pierwszego tłoczenia wlana w płomienie rozwijającego się sporu. Biorąc to wszystko pod uwagę, "Rebel Ridge" potrafi zadziałać trochę jak filmowa fatamorgana. XXI-wieczne lasy Luizjany często przypominają tu dawne arizońskie prerie, a dwukołowej kolarzówce wyrastają jak gdyby grzywa, ogon i cztery podkute kopyta. Niby współczesne napakowane kino akcji, ale bardziej konserwatywny western o starciu spaczonych społecznych norm z uniwersalnym kodeksem honoru.
W tym świecie samotnym rewolwerowcem jest Terry Richmond – jak to bywa w gatunku, na jego szerokich plecach niesiony jest zresztą cały film. Protagonista najnowszego dzieła Saulniera to człowiek sprzeczności; naraz uległy i stanowczy, pewny siebie, ale wyzbyty brawury. Wojskowy trening nauczył go adaptacji do wszelkich możliwych okoliczności. Terry to bohater, który zamiast ciasnego pokoiku w motelu wybierze leśny survival, a na obiad złowi gołymi rękami płynącą w potoku rybę. Po porównanie z "Rambo: Pierwszą krwią" nie trzeba się nawet schylać, ale od postaci granej przez Sylvestra Stallone'a różni go nabyte w armii dążenie do ograniczenia konfliktu. Niepozorny charakterologiczny niuans nie tylko poszerza film o dodatkowe wymiary, ale i nawiązuje interesującą polemikę z gatunkiem i jego wyróżnikami. Co ciekawe, ta negocjacja ze wzorcami nie ma na celu jedynie pustej kontestacji. Wręcz przeciwnie; misją Saulniera, tropem Michaela Manna czy niedawnych wyczynów Harmony'ego Korine'a, jest pokazanie, że dwuwymiarowe, konwencjonalne historie działają, bo niosą ze sobą jakąś egzystencjalną prawdę; że czasem najlepszy sposób na uatrakcyjnienie komiksowego bohatera to po prostu potraktowanie go na serio.
W "Rebel Ridge" wszystko okazuje się "na serio"; konflikt między moralnością a deprawacją jest prosty, uniwersalne wartości są nieśmiertelne, a pojawiający się od czasu do czasu nieoczekiwany żart służy prędzej rozluźnieniu napiętej atmosfery między bohaterami, niż zabawie widza. Dla podbicia wydźwięku swoje tematy Saulnier przystraja dziwaczną apatią, trochę z międzyludzkich sztuczności w grach wideo, troszkę (ale tylko troszkę) z kina Yorgosa Lanthimosa i ekscentrycznych prób komunikacji, w których ludzie, zamiast nie potrafić wyrażać emocji, nie chcą ich zauważać i manifestować. To ważne; choć film przywiązany jest do własnej skorupy "kina zręcznościowego", często wychodzi z niej dla opowieści o nieskończonej dyskusji dwóch facetów, którzy nie mogą się dogadać. Znajdzie się jeszcze kilka takich paradoksów; "Rebel Ridge" jest kinem akcji o nadziejach na uniknięcie akcji i filmem ze strzelaninami, w którym najatrakcyjniejsza wizualnie rozrywka to rozładowywanie pistoletowych magazynków z nabojów. Owo "rozładowywanie" działa tutaj jako przedłużenie intencji, bo o deeskalacji mówi się u Saulniera cały czas: najpierw jest narzuconą odgórnie zasadą funkcjonowania policyjnych interwencji, potem nadzieją na polubowne zakończenie waśni, na koniec główną motywacją do powrotu i zaprowadzenia porządku w grupie małomiasteczkowych gliniarzy poza prawem.
Ustaliliśmy już, że walka dobra ze złem to dla "Rebel Ridge" centralna oś, jednocześnie źródło największej stawki i nieruchomy poruszyciel filmowych wydarzeń. Problem pojawia się, gdy reżyser postanowi od czasu do czasu zboczyć z drogi ostrych antagonizmów i w konsekwencji błądzi w rozczarowujących rozwodnieniach. Bohaterowie zaczynają kręcić się w kółko, uciekać w niepotrzebnie dopisane prywatne problemy, powtarzać swoje zachowania czy ścieżki indywidualnego rozwoju. To smuci, bo po raz kolejny pokazuje, że filmy Saulniera najlepiej radzą sobie w intymnym punkcie wyjścia. Znacznie gorzej, gdy dla wzbogacenia doświadczenia twórca decyduje się poszerzyć boczne odnogi historii, zamiast trzymać się już zbudowanej energii głównego wątku. Efektem tych działań okazuje się, znowu, deeskalacja – nie fabularna, ale odbiorcza; nie konfliktu, ale uwagi, zaangażowania i gigantycznego reżyserskiego potencjału. Szkoda, chociaż na wieczorny trening wzmacniania moralnego kręgosłupa w zupełności wystarczy.