***Uwaga tekst zawiera spoilery*** Są takie filmy, które naprawdę trudno ocenić, gdyż oparte są na prawdziwych zdarzeniach, bulwersujących, wstrząsających, poruszających. Jak wtedy oddzielić
***Uwaga tekst zawiera spoilery*** Są takie filmy, które naprawdę trudno ocenić, gdyż oparte są na prawdziwych zdarzeniach, bulwersujących, wstrząsających, poruszających. Jak wtedy oddzielić historię, na którą nie jest się obojętnym od filmu, który jest tylko tym - filmem. "Shooting Dogs" należy właśnie do tych problematycznych obrazów. Przenosi bowiem widza w czasy jednego z najokrutniejszych i najdzikszych momentów w ludzkiej historii. Kwiecień. 1994 rok. Po miesiącach kampanii nienawiści, narastającej wrogości, propagandy zemsty i strachu nadchodzi czas żniw. Pretekstem jest śmierć prezydenta Rwandy, kiedy jego samolot został zestrzelony. Hutu, żyjący w ciągłym strachu o utratę władzy, szykują ostateczne rozwiązanie "problemu Tutsi" - zaczyna się rzeź. Film opowiada o jednej z nich. Jesteśmy w Kigali, w katolickiej szkole prowadzonej przez księdza Christophera, w której uczy młody Anglik, Joe. To idealista i optymista, pełen energii i pasji, któremu zdaje się, że ucząc biedne afrykańskie dzieci zmieni świat na lepsze. Kiedy słyszy pierwsze strzały w odległych częściach miasta, nie pojmuje, co się dzieje. To niezrozumienie będzie mu towarzyszyć aż do chwili, kiedy spotka swojego, zdawało mu się, przyjaciela, z zakrwawioną maczetą w dłoni. Jego przyjaciel jest Hutu i jak każdy prawowierny Hutu walczy o to, by nigdy więcej nie stać się niewolnikiem Tutsi. Uczynić to może jedynie poprzez eliminację Tutsi. Joe nie potrafi tego zrozumieć. Widząc posiekane ciała, nie jest zdolny objąć rozumem ogromu nienawiści i strachu. W rzeczywistości jednak aż do momentu, kiedy ujrzał prawdziwe oblicze Françoisa, Joe żył w całkowitej ignorancji plemiennej przeszłości ziem ruandyjskich. Staje się przez to symbolem Europejczyków, którzy przychodzą ze swoimi szczytnymi ideami humanitaryzmu i pomocy, lecz pozostają ślepi na fakty, na lokalne realia, na prawdę. Kiedy świat objawia im się przed oczami w swych prawdziwych barwach, stają otumanieni i bezradni, w swej ignorancji zupełnie nieprzygotowani na pomoc, którą mieli nieść potrzebującym. Joe miota się więc między swoim idealizmem próbując coś czynić, a bezradnością wobec świata, którego nie rozumie, a w który wtrynił się pełen zadufania i wiary w siebie. Karmi oczekujących wybawienia Tutsi płonną nadzieją, zamykając ich w ten sposób w śmiertelnej pułapce, z której tylko nieliczni wyjdą żywi. Jego naiwna wiara w zachodni świat białych, kończy się masakrą, której stał się nieświadomym współorganizatorem. Koniec końców, stając przed oczywistym faktem własnej bezradności, podkuli ogon i zwieje, pozostawiając za sobą dwa i pół tysiąca trupów. Jest jeszcze i drugi bohater - ojciec Christopher. Również biały, lecz żyjący w Rwandzie od 30 lat, był świadkiem wielu walk, w tym dojścia do władzy Habyarimana. W przeciwieństwie do Joe poznał trochę Rwandę, przeżył niejedno. Ale także i z niego wychodzi Europejczyk, kiedy koniec końców bagatelizuje nowy konflikt: ot kolejne niesnaski między dzikusami, nie pierwsze i nie ostatnie. Białych one nie dotkną. Kiedy dociera do niego jego własna ślepota, przeżywa kryzys. Jest niemal gotowy porzucić świat, do którego, jak mu się zdawało, należał. Ostatecznie, podążając śladami Chrystusa nie tylko słowem lecz także czynem, dokonuje swego odkupienia, pozostając z maluczkimi, stając się jednym z nich i tak jak Chrystus, oddającego własne życie, żeby zbawić innych. "Shooting Dogs" to film opowiadający nie tylko o masakrze dokonanej na Tutsi przez Hutu. Caton-Jones zrobił przede wszystkim film o Europejczykach i ich stosunku do ras innych. Nie wiem na ile świadomie reżyser to uczynił (zważywszy na jego poprzednie dokonania, powiedziałbym, że raczej wyszło mu to przez przypadek), ale ten film jest subtelną, acz druzgocącą krytyką Świata Zachodniego, jego postawy wobec tego, co dzieje się w Azji i Afryce. Rwanda jest tu tylko symbolem. To samo przecież niedawno wydarzyło się w Sudanie, teraz ponownie w Somalii. Europejczycy jawią się w tym obrazie jako rasa panów: uprzywilejowani, wszechmocni. Nawet kiedy przybywają z pomocą, zachowują swój protekcjonalizm, narzucają własne poglądy, w niewielkim stopniu poznając lokalne realia, pozostając głusi i ślepi. Przychodzą z pomocą, czasem udają nawet przed samymi sobą, że współuczestniczą w lokalnych radościach i smutkach, w rzeczywistości jednak żyją z bezpieczną świadomością swej odmienności, która daje im wybór, wybór jakiego ani Tutsi ani Hutu nie mają. Najlepiej wyraża to dziennikarka BBC, kiedy porównuje konflikt w Jugosławii do tego co dzieje się w Rwandzie: tam widząc martwą kobietę, białą kobietę, widziała własną matkę, tu widzi tylko martwych Afrykańczyków. Nawet Christophe może w każdej chwili odejść, wyjechać, jak reszta białych, Tutsi nie mają tego luksusu. Biali przychodzą oczekując wdzięczności za swoją bezinteresowną pomoc, chcąc poczuć się lepiej, wchodzą z butami w cudze życie, "wiedząc lepiej" co jest właściwe a co nie. Kiedy zaś tubylcy nie chcą się ugiąć pod cywilizacyjną wyższością białych, ci podkulają ogon, niczym Piłat umywają ręce i pozostawiają ofiary bez najmniejszej nadziei nawet na godną śmierć. Uff. Jak widać film ten pobudził mnie do myślenia. Wzbudził wielkie emocje. Czy jednak jest to dobry film? Tu pojawiają się schody. Caton-Jones nie należy do moich ulubionych reżyserów, uważam go za - w najlepszym przypadku - przeciętniaka. W tym filmie wzbił się na wyżyny, jakich się po nim zupełnie nie spodziewałem, a jednak mimo wszystko nie ustrzegł się błędów. Głównym problemem jest sam scenariusz, a raczej dialogi, jakich trzeba wysłuchiwać. Co drugie zdanie to banał, kalka, zdania prawdziwe co do myśli, lecz brzmiące fałszywie. Jakby wzięte z podręcznika "Rzeczy, które mówią ludzie w sytuacji krwawego konfliktu". Od czasu do czasu wkrada się jakże "białe" moralizatorstwo, a opowieść przemienia się w kazanie głoszone z wysokości niedosięgłej dla maluczkich ambony. Hugh Dancy został dobrze dobrany do roli Joe. Jego twarz znakomicie oddaje idealistyczne podejście młodego, uprzywilejowanego Anglika niosącego kaganek oświaty prymitywnej Afryce. W jego akcencie nie sposób się nie zakochać, a tępy wyraz twarzy w obliczu masakr jest dopracowany do perfekcji. Jest to jednak jedyna mina, która w jego przypadku przekonuje. W całej reszcie jest ledwie średni. John Hurt gra dobrze, lecz zdecydowanie poniżej moich oczekiwań. Jest blady, bezbarwny, nawet kiedy wybucha w obliczu zapowiedzi belgijskiego kapitana, że Belgowie będą strzelać do psów, czegoś w jego roli zabrakło. Na myśl przyszło mi wykonanie monologu Shylocka przez Pacino w "Kupcu weneckim". W porównaniu z nim Hurt jest po prostu słaby. Najbardziej irytuje jednak Horwitz jako kapitan Delon. Jego gra jest przejaskrawiona, zbytnio afektywna, wręcz teatralna. Jakby kapitan wcale nie był kapitanem, a jedynie go grał, udawał. Za to muzyka jest niezła. Przeczytawszy powyższe możecie pomyśleć, że nie zostawiłem na filmie suchej nitki i że w takim wypadku werdykt może być tylko jeden: szmira. I tu grubo byście się pomylili. Pomimo wszystkich ewidentnych wad, "Shooting Dogs" oceniam bardzo wysoko. Przede wszystkim za to, jak mocno na mnie podziałał, jak silne wywołał we mnie uczucia. Oglądając film nie byłem w stanie zachować dystansu, a kiedy pojawiają się napisy końcowe i krótkie notki tych, którzy przeżyli rzeź 1994, a teraz pomagali nakręcić film trudno powstrzymać łzy. Postać Joe mimo wszystko jest niezwykle ludzka i łatwo przychodzi wczuć się w jego losy, jego rozterki. Nawet mnie, zdeklarowanemu przeciwnikowi męczeństwa, który zawsze uważał, że pójście na dno wraz z rozpadającym się światem to nie wyraz heroizmu, lecz tchórzostwa, tu do końca pragnąłem, by Joe jednak pozostał, wybrał śmierć. Być może wynika to stąd, że ja zawsze uważałem, że trudniej jest zdecydować się na życie, walczyć, budować na zgliszczach, niż zginąć razem z tym, co drogie i bliskie. Joe tymczasem ratując swe życie nie czyni tego w imię ideałów, nie próbuje walczyć dalej, lecz ucieka, w obliczu śmierci po prostu stchórzył. A ja wolałbym go widzieć bohaterem. Jednak nie sposób go potępiać. Kto wie, pewnie na jego miejscu postąpiłbym tak samo. Zresztą czym on różni się od Marie? U niej też instynkt przetrwania okazał się silniejszy, nawet od miłości do ojca, który pozostał, by zginąć. Przecież ona mogła również pozostać, współuczestniczyć w drodze do nieba. Wybrała jednak egzystencję na tym padole łez. "Hotel Ruanda" był pieśnią o nadziei, pokazując, że nawet w najgorszych czasach istnieje iskierka dobroci. "Shooting Dogs" to elegia, opisująca świat, w którym nadzieja zginęła, gdzie donośnym, pełnym cierpienia głosem słychać jęk: "Eli, Eli, lama sabahtani?"