Nie każda scena potrzebuje świateł – czasem najwięcej widać wtedy, gdy gasną. Tym właśnie zdaniem można opisać sedno filmu "The Last Showgirl", subtelnego, poruszającego dramatu, który nie
Nie każda scena potrzebuje świateł – czasem najwięcej widać wtedy, gdy gasną. Tym właśnie zdaniem można opisać sedno filmu "The Last Showgirl", subtelnego, poruszającego dramatu, który nie krzyczy ani nie epatuje fajerwerkami, lecz cicho i konsekwentnie opowiada historię kobiety u progu przemiany – być może najtrudniejszej w jej życiu.
Pamela Anderson gra Shelly Gardner – tytułową ostatnią showgirl z Las Vegas, kobietę, która niemal całe dorosłe życie spędziła w piórach i cekinach, na scenie legendarnego "Le Razzle Dazzle". Gdy spektakl zostaje niespodziewanie zamknięty z powodu spadającej sprzedaży, świat Shelly zaczyna się kruszyć. Już nie chodzi tylko o utratę pracy – to początek egzystencjalnego trzęsienia ziemi. Kim jest bez tej sceny? Bez kostiumu? Bez codziennego rytuału, który przez dekady nadawał sens?
Film wyreżyserowany przez Gie Coppolę to portret kobiety, która musi stawić czoła nie tylko końcowi kariery, ale także własnym życiowym błędom – przede wszystkim tym rodzicielskim. Przez lata Shelly była bardziej matką dla swoich koleżanek z rewii niż dla własnej córki Hannah (Billie Lourd). Teraz próbuje to naprawić, choć nie wiadomo, czy czasem nie jest już za późno.
To, co uderza od pierwszych scen, to intymność i prostota opowieści. Coppola nie ucieka się do dramatycznych zwrotów akcji – zamiast tego prowadzi historię powoli, z wyczuciem, skupiając się na emocjach, relacjach i codziennych gestach. Dużą rolę odgrywa tu kamera – zdjęcia kręcone na taśmie 16 mm budują atmosferę nostalgii i ulotności. Las Vegas, zazwyczaj pokazywane jako jaskrawe i pulsujące miasto, tutaj staje się tłem końca epoki – szklanym kloszem nad historią jednej kobiety, która nie wie, co zrobić, kiedy gasną reflektory.
Ale największym atutem filmu jest bez wątpienia Pamela Anderson. Jej rola to aktorski zwrot, którego mało kto się spodziewał – szczera, pozbawiona kokieterii, pełna kruchości i życiowego ciężaru. Anderson gra Shelly z dystansem do własnego wizerunku i z niesamowitą pokorą. Nie udaje dwudziestolatki. Pokazuje zmarszczki, zmęczenie, zawód. I dzięki temu tworzy postać boleśnie prawdziwą. Nie dziwią porównania krytyków do kreacji Mickey’a Rourke’a w "Zapaśniku" – choć "The Last Showgirl" ma inny rytm i ton, niesie podobną refleksję o końcu sceny, która była całym życiem.
Drugoplanowe role – szczególnie Kiernan Shipka jako młoda tancerka Jodie – są dobrze obsadzone, ale to Anderson trzyma ten film w garści. I robi to z taką siłą, że trudno oderwać wzrok. Szczególnie w scenach z córką – pełnych niedopowiedzeń, win, czułości i napięcia – emocje buzują pod powierzchnią. Nie padają wielkie słowa, ale wszystko widać między spojrzeniami. Reżyserka doskonale wie, że czasem mniej znaczy więcej.
Oczywiście film nie jest pozbawiony wad. Scenariusz bywa momentami przewidywalny, a niektóre sekwencje wydają się zbyt rozwleczone. Osoby liczące na szybsze tempo lub bardziej dramatyczne kulminacje mogą poczuć się rozczarowane. To opowieść, która wymaga cierpliwości – ale nagradza ją emocjonalną głębią.
W czasach, gdy wiele filmów próbuje przykuć uwagę głośnym tematem lub wizualnym nadmiarem, ten obraz idzie pod prąd. Pokazuje kobietę, która nie walczy o świat, nie ratuje nikogo – próbuje po prostu zrozumieć siebie.
To film o przemijaniu, o godzeniu się z przeszłością, o potrzebie drugiej szansy – ale też o tym, że czasem, by się odnaleźć, trzeba się najpierw zupełnie zgubić. Jeśli więc szukasz cichego, dojrzałego filmu z sercem – daj Shelly swoje półtorej godziny. Ona naprawdę ma coś do powiedzenia.