Do tańca i do różańca

Wszystkie te tematy rozgałęziają się w barokową sieć kontekstów, ale momentami mam wrażenie, że oglądam najpiękniej na świecie sfilmowaną notkę z Wikipedii.
Do tańca i do różańca
źródło: materialy promocyjne
Gdyby w kinie arthouse'owym istniała taka kategoria jak "power couple", Mona Fastvold i Brady Corbet pasowaliby do niej idealnie. Rok temu on pokazywał w Wenecji wyreżyserowanego przez siebie "Brutalistę", do którego scenariusz powstał we współpracy z nią. W tym roku ona walczy o Złotego Lwa swoim "The Testament of Ann Lee", do którego scenariusz również napisali wspólnie. 

Bohaterką najnowszego filmu autorki "Świata, który nadejdzie" jest Ann Lee (w tej roli Amanda Seyfried), założycielka ortodoksyjnego odłamu kwakrów zwanego szejkersami. Urodzona w XVIII wieku w Manchesterze Lee wierzyła w całkowitą równość kobiet i mężczyzn, co już samo w sobie było w tamtych czasach dość wywrotową ideą. Charyzmatyczna liderka i jej wyznawcy prowadzili ascetyczny styl życia i oddawali się rytualnym, transowym tańcom i śpiewom. Charakterystyczne drżenie ciała podczas modlitwy, od którego wzięło nazwę ich ugrupowanie, miało być drogą do nawiązania bliższego kontaktu z Bogiem. Lee narzucała swoim wyznawcom kategoryczny celibat, a także kult pracy, który zaowocował osobnym, minimalistycznym stylem wzornictwa.

Czołówka wygląda tu jak zapowiedź folk horroru rodem z "Czarownicy" Roberta Eggersa. Plansze z nazwiskami obsady i ekipy (w grupie producentek filmu jest Klaudia Śmieja – jeden z nielicznych polskich akcentów w tegorocznej Wenecji!) zostają przecięte ujęciami grupy wyznawców Ann Lee przemierzających tanecznym krokiem las. Ich ruchy są nerwowe, oddechy rwane, jakby uciekali przed czymś w popłochu. Na zmianę unoszą ręce do nieba i uderzają dłońmi o ramiona, niczym w ekstatycznym transie. Ezoteryczna, szarpana narracja wkrótce ustępuje jednak miejsca tej bardziej tradycyjnej, spod znaku "od kołyski po grób". Narratorka, głosem jednej z wyznawczyń Matki Ann Lee, granej przez Thomasin McKenzie, przeprowadza nas przez kolejne etapy życia bohaterki. Opowiada o jej silnej awersji do seksualności, która przerodziła się w jedną z najważniejszych doktryn szejkersów, mówi o jej obezwładniającym smutku, który Lee próbuje zagłuszyć pracą do upadłego, nieudanym małżeństwie i powracających epizodach duchowego uniesienia. Towarzyszy nam przez wszystkie rozdziały jej religijnej drogi, od skromnych początków w niewielkiej grupie wyznawców na czele z jej ukochanym bratem, aż do rozkwitu jej działalności w Niskayunie w Ameryce.

Amanda Seyfried z jej charakterystycznymi oczami i dziewczęcą urodą, która w pierwszym odruchu wydaje się nie pasować do epoki, okazuje się castingowym strzałem w dziesiątkę. Gwiazda "Mamma Mia!" i "Nędzników" udowodniła już nie raz, że świetnie odnajduje się w konwencji musicalu, ale dopiero tutaj reżyserka rozpisuje jej rozsadzającą ekran arię. Seyfried potrafi w jednym spojrzeniu odmalować całe spektrum emocji, od kruchości i desperacji po determinację ocierającą się o szaleństwo. Jej bohaterka ma w sobie coś z przeoryszy Joanny granej przez Lucynę Winnicką w "Matce Joannie od Aniołów".

Fastvold portretuje kobiece ciało jako przechowalnię bólu, źródło męskiej przyjemności i żeńskiej agonii. Realistyczne sceny porodów, które dla bohaterki są doświadczeniem traumatycznym, przypominają, że kiedyś bycie matką należało do kategorii sportów ekstremalnych. Uchylenie drzwi do świata, w którym pojawia się miejsce na cały wachlarz kobiecych doświadczeń związanych z seksualnością, macierzyństwem, szukaniem własnego głosu, to jeden z największych atutów filmu i świadectwo solidnej pracy u podstaw wykonanej przez reżyserkę. Na swojej drodze Lee spotyka inne liderki religijne (grana przez Stacy Martin Jane Wardley, prekursorka szejkersów), dzięki swojej charyzmie i determinacji buduje społeczność w mało sprzyjających warunkach, a dla swoich wyznawczyń tworzy bezpieczną przestrzeń do rozmowy o trudnych doświadczeniach. 

Wszystkie te tematy rozgałęziają się w barokową sieć kontekstów, ale momentami mam wrażenie, że oglądam najpiękniej na świecie sfilmowaną notkę z Wikipedii. Reżyserka dociera do poszczególnych wątków naokoło, przez obwodnicę hagiografii. To ryzykowna konwencja, której wyporność sprawdzana jest na ekranie przez bite dwie godziny. Kiedy film nabiera rozpędu, a obrazy spływają z ekranu i wwiercają się w głowę widza, pojawiający się głos narratorki tłumaczącej, co właśnie zobaczyliśmy, kompletnie wybija z nomen omen transowego doświadczenia. 

Fastvold przedstawia fakty z życia swojej bohaterki, podrzuca kolejne tropy interpretacyjne, ale prześlizguje się po każdym z nich. Pęczniejąca w znaczenia relacja Lee z wiarą i własną seksualnością jest jak balon, który chciałoby się przekuć. Fastvold obchodzi się z nim jednak jak z jajkiem, ledwie dotyka spraw, które chciałoby się drążyć. Po seansie pozostaje niedosyt i ogromna ciekawość samej bohaterki – jak to się stało, że niepiśmienna kucharka w XVIII-wiecznym Manchesterze stała się liderką ruchu religijnego? W czasach, kiedy kobiety nie miały niemal żadnych praw, skąd wzięła w sobie siłę, która przekonała do jej wizji innych ludzi i skłoniła ich do wyjazdu na drugi koniec świata, by głosić swoje nauki? Fastvold zaledwie sygnalizuje trudności, z jakimi mierzyła się kobieta pragnąca stać w jednym rzędzie z kaznodziejami, ale nie wpisuje ich za bardzo w realia historyczne, społeczne czy religijne. Pojawiające się sporadycznie odpryski rzeczywistości w postaci zarysowanego gdzieś w tle wątku wojny o niepodległość USA czy wzmianki na temat rdzennych Amerykanów żyjących wzdłuż rzeki Hudson dodają tej opowieści bardzo potrzebnych kontekstów. Brakuje też nieco bardziej rozbudowanych postaci drugoplanowych. Mimo imponującej obsady, na czele z Timem Blakiem Nelsonem, Christopherem Abbottem czy wspomnianymi Thomasin McKenzie i Stacy Martin, tylko sylwetka granego przez Lewisa Pullmana brata głównej bohaterki zostaje pogłębiona.

Nie ulega jednak wątpliwości, że jest to póki co najpiękniej nakręcony film w tegorocznym weneckim konkursie. Osadzony w XVIII-wiecznej scenerii spod znaku półmroku rozjaśnionego wyłącznie światłem świec, tytuł odsyła wizualnie do "Barry'ego Lyndona". Autor zdjęć William Rexer, w którego filmografii dominowały do tej pory raczej tytuły utrzymane w stylu zerowym ("Serce nie sługa" czy "Movie 43" i produkcje telewizyjne ("Get Down", "Halston"), udowadnia, że wciąż ma w sobie żyłkę eksperymentatora. Ziarniste, utrzymane w półmroku kadry to kłąb surowych emocji przepisanych na obraz. Niemal każde ujęcie nakręconej na taśmie 70 mm "Ann Lee" to inscenizacyjny majstersztyk: ujęcia transowego tańca, w których kamera okręca się kilkukrotnie dookoła własnej osi portretując narastające religijne uniesienie, scena porodu kręcona zza głowy leżącej na stole bohaterki, czy fragmenty religijnej histerii podczas zaćmienia słońca. Obrazy z "Ann Lee" z pewnością zostaną mi w pamięci na dłużej, sytuując się gdzieś obok kultowej już odwróconej Statui Wolności z "Brutalisty". To porównywalna skala filmowej brawury i nieokiełznanej wyobraźni, które coraz rzadziej można zobaczyć w tytułach z hollywoodzkimi gwiazdami w obsadzie. A to już wystarczy, by niezależnie od scenariuszowych mankamentów trzymać kciuki za kolejne projekty arthouse'owej "power couple".
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?