Recenzja filmu

Thor: Miłość i grom (2022)
Taika Waititi
Waldemar Modestowicz
Chris Hemsworth
Natalie Portman

Bóg istnieje

Znakomity, wzruszający finał dowodzi, że film, choć nadal obciążony coraz bardziej już nieznośną formułą dramaturgiczną charakterystyczną dla projektu Kevina Feigiego, jest poprowadzony
Choć na hollywoodzkiej ziemi kapitalizm to jedyna obowiązująca religia, mamy w nowym "Thorze" do czynienia z czymś niespodziewanym, mianowicie z przewrotnym wyznaniem politeistycznej wiary. Oczywiście, istnienie bogów i bogiń z dowolnie wybranych kultów i kultur nie podlega w tym komiksowym świecie praktycznie żadnej dyskusji. Zaskakuje natomiast wyłączenie ich ze sfery sacrum i włączenie w obręb popkulturowego mitu, przydzielenie miejsca gdzieś obok trykociarzy, prastarych kreatur z oceanicznych głębin oraz, dajmy na to, przybyszy z Alfa Centauri.


Dlatego kiedy Taika Waititi rozpoczyna swój film od sceny zabójstwa słonecznego, dionizyjskiego bóstwa, popełnionego przez rozczarowanego nim wyznawcę, idzie za tym interesująca refleksja. Nie mamy, oczywiście, do czynienia z teologicznymi rozprawkami, bynajmniej. Iście prometejski wysiłek podjęty przez Gorra (Christian Bale), który chce unicestwić wszystkie ślepo czczone we wszechświecie istoty, choć zrodzony z zemsty, ma przecież humanistyczne podstawy. Ten swoisty apostata nie szuka w tym osobistych korzyści, ale wyzwolenia spętanych religią bliźnich. Czy tego sobie życzą, czy nie. Rzeczona pierwsza scena jako żywo przypomina otwarcie Coppolowskiego "Draculi", to demonstracyjny akt wyrzeczenia się wiary, decyzja niemalże zdroworozsądkowa, zwłaszcza że tutejsi bogowie, których kolegium oglądamy później, są niemal bez wyjątku próżni, lekkomyślni i pyszni. Dlatego motywacja Gorra jest absolutnie zrozumiała. Czyni go to jednym z najciekawszych czarnych charakterów z filmowego świata Marvela.


Odziany jak mnich, chudy Christian Bale nadaje mu niemalże wampiryczny sznyt, strojąc groteskowe miny i wymachując członkami niczym ogromny pająk. Ale niech nikogo nie zmyli ludzki aspekt jego charakteru, podkreślony grubą krechą żałoby i bezdennego smutku – człowiek ten opętany jest potęgą broni, którą dzierży i która z każdym dniem odbiera mu moc racjonalnego osądu. Waititi mówi natomiast wprost, że i bóg może znaleźć odkupienie, jeśli stanie się... człowiekiem. 

To oczywiście przewodnia myśl filmu, lecz nie tutaj bije jego serce, ważniejszy jest powtarzający się motyw odbudowy, zarówno na poziomie dosłownym, jak i tym stricte metaforycznym, emocjonalnym i uczuciowym, gdy chodzi o więzi międzyludzkie. Mamy tu zarówno nowy, ziemski Asgard zarządzany przez królową Walkirię, jak i samego Thora, nadal dochodzącego do siebie po boju z Thanosem. Waititi nieprzerwanie żongluje gatunkowymi konwencjami, w komedię romantyczną wsącza horrorowy mrok, a serdeczny śmiech potrafi przerwać brutalnym cięciem miecza. Nie traci jednak z oczu tego, co jest duszą jego filmu. Chodzi, rzecz jasna, o tytułową miłość. Nie tylko tę między Thorem a Jane Foster, która jest klejem spajającym anegdotyczną fabułę, ale i o tę rodzicielską.

Znakomity, wzruszający finał dowodzi, że film, choć nadal obciążony coraz bardziej już nieznośną formułą dramaturgiczną charakterystyczną dla projektu Kevina Feigiego, jest poprowadzony konsekwentnie i spójny tematycznie – choć wciąż lepiej działa na poziomie szczegółu niż ogółu. Jest tu patent na patencie: wydzierające się komicznie kozy ciągnące wikiński drakkar, rubaszny Russell Crowe jako Zeus i topór Stormbreaker zazdrosny o poskładanego na nowo Mjolnira. Waititiemu może nie udało się postawić MCU na głowie, ale zadowalająco zmodyfikował obowiązującą poetykę. Od dawna nie byliśmy w tych sztywnych ramach bliżej dzieła na tyle autorskiego, by wszystkie ekscentryzmy widoczne były gołym okiem. Ewidentnie uwiera Waititiego ta marvelowa ciasnota, ale reżyser nie próbuje się tu kopać z koniem – po odfajkowaniu obowiązkowych punktów fabularnych (jak mniemam, narzuconych odgórnie), skupia się na detalach. To w nich drzemie faktyczna siła "Thora: miłości i gromu".

   

Choć gościnnie pojawiają się tutaj Strażnicy Galaktyki, mamy do czynienia z dziełem niemalże autonomicznym, oderwanym od reszty MCU na tyle, na ile się da. Ba, są tutaj nawet retrospekcje dla tych, którzy nie zawracali sobie głowy poprzednimi filmami albo po prostu zdążyli już zapomnieć, co się przez te minione lata wydarzyło. Lwia część z nich to jednak sceny zupełnie nowe, obudowujące odpowiednim kontekstem do tej pory mało przekonujący romans między Thorem a Jane Foster. Tym większa szkoda, że ocalona przed śmiertelną chorobą spadkobierczyni mocy gromu jest, niestety, postacią niedogotowaną i mało przekonującą (także przez apatycznie grającą Natalie Portman). Występuje albo jako deus ex machina, albo jako fabularne narzędzie mające jedynie ustawić herosa do pionu. Mimo emancypacyjnego punktu wyjścia, nie udało się uczynić z Potężnej Thor prawdziwie pełnokrwistej postaci. Lepiej Jane wypada w cywilu, nie gra już bowiem podrzędnej roli kompasu moralno-etycznego i ma bardzo dobrze rozpisany wątek, na równi z Gorrem.

A Thor? Cóż, może jest nieco bardziej uduchowiony niż tych parę lat temu, może powoli, bardzo powoli, dojrzewa do dorosłości, ale oleju w głowie nadal ma tylko kapkę. Trudno już chyba wyobrazić sobie tę postać pod batutą innego dyrygenta, powrót do koturnowej powagi i szekspirowskiego dramatu. Może to sygnał, że filmowe uniwersum nareszcie idzie komiksowym tropem i co jakiś czas będzie nam proponowało reinterpretacje dobrze znanych postaci. Mimo dramaturgicznych słabości wynikających z samego zakorzenienia w MCU, film napawa niekłamanym optymizmem – jest dowodem na to, że od tego szablonu można jeszcze odrysować coś oryginalnego. O ile korporacyjny decydenci nareszcie pozwolą filtrować komiksowe historie przez indywidualną wrażliwość tego, kto stanie za sterami, na dobre i na złe.

Aha, i absolutnie nie wychodźcie przed końcem. Obydwie sceny po napisach końcowych – ilustrowane, nieprzypadkowo, utworem faceta, który przyjął niegdyś ksywkę Bóg – są wyjątkowo dobre. Pierwsza zapowiada rychłe pojawienie się kolejnej ważnej postaci z Marvela. Ale to ostatnia, pokrzepiająca i ciepła, chwyta ducha tej opowieści. 
1 10
Moja ocena:
8
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones