Recenzja filmu

Turysta (2014)
Ruben Östlund
Johannes Kuhnke
Lisa Loven Kongsli

Czego pragną kobiety?

Reżyser ukazał nam konflikt małżeński w sposób bliski każdemu rozczarowanemu sercu, przede wszystkim bezpretensjonalnie. Bez filozoficznych wywodów; nie obdarzając bohaterów erudycją i nadwyżkami
UWAGA, SPOILERY! 
TA RECENZJA ZAWIERA TREŚCI ZDRADZAJĄCE FABUŁĘ.

Klasycznie już polski tytuł filmu - jak w większości przypadków tłumaczeń na potrzeby dystrybucji - jest nietrafiony. "Turysta" nie tylko nic nie mówi, ale i spłyca zawartość tego obrazu. Film na świecie jest znany pod tytułem "Force Majeure" (siła wyższa) i tutaj przerzuca się na widza odpowiedzialność rozszyfrowania, z którą siłą wyższą mamy do czynienia, bo niejedną będziemy mieli okazję widzieć. Dystrybutorzy popisali się przynajmniej w przypisywaniu łatek gatunkowych. "Turysta" to nie jest żadna czarna komedia czy komediodramat, jak próbują nam wmówić niektórzy recenzenci, którzy chyba nie zrozumieli, co reżyser miał na myśli. To nasycony psychoanalizą dramat rodziny, przypominający lepsze czasy Zanussiego, ale podany w mniej hermetycznej formie, zarówno dialogowej jak i wizualnej.


Tomas (Johannes Kuhnke) i Ebba (Lisa Loven Kongsli) to małżeństwo ze średnim stażem, które z dwójką małych dzieci jedzie we francuskie Alpy na krótkie wakacje. Życie ich wydaje się być nieskażone problemami większymi niż ma przeciętna rodzina z dziećmi. W filmie wszystko zaczyna się psuć w momencie zejścia lawiny, choć nie trzeba wiele by zrozumieć, że choroba toczyła ten związek już wcześniej, tylko teraz został przecięty jątrzący się czyrak. To porównanie nie jest zresztą na wyrost, zważywszy na uwielbienie reżysera do wydzielin głównych bohaterów, ale o tym później. Ładny poranek w zaśnieżonych górach, posiłek na świeżym powietrzu z dziećmi - sielanka. Ni z tego, ni z owego, z gór spada lawina śnieżna. Gdybyśmy oglądali Kieślowskiego prawdopodobnie kobieta by przeżyła, a reszta jej ukochanych osób zginęła i przez dwie godziny mierzylibyśmy się z jej poczuciem straty i próbami pogodzenia się z rzeczywistością. Gdyby to kręcił Hitchcock, to okazałoby się, że jedynymi żyjącymi są główni bohaterowie z dziećmi, groźny kryminalista na emeryturze i kilku młodych rzezimieszków, chcących zabić wszystkich, którzy odkryją ich sekret. Ridley Scott zafundowałby nam thriller o wyprawie ratunkowej z finałem pod postacią ujęcia z odlatującego z zasypanej doliny śmigłowca, którego zagłuszają smyczki Zimmera z utworu "Niech widownia się wzruszy op. 1153". Z  Östlundem nie ma tak łatwo. Przed nami rozliczenie się z kilku lat małżeństwa skondensowane w 120 minutach. Jako, że bohaterowie jeszcze potrafią ze sobą rozmawiać, to dodajmy, że jest to mocno przegadane 120 minut. Ale za to jak!


Liberalizm, bezstresowe wychowanie, popkultura, rewolucja seksualna, postęp medyczny, laicyzm. Jako lewicowy liberał doceniam te idee. Obiektywnie jednak te wszystkie czynniki sprawiają, że jednostki, które są słabe mogą przeżyć i funkcjonować w społeczeństwie, w związku z czym klasyczne role w związkach powywracały się do góry nogami. Ojciec często nie jest głową rodziny, nie utrzymuje jej i nie jest wzorem mężczyzny dla córki czy nauczycielem dla syna. Emocji u współczesnego mężczyzny często jest więcej niż u kobiet. Ale kobiety też swoje za uszami mają. "Nasza" Ebba jest silną, władczą osobą. Być może z powodu nie udźwignięcia do końca obowiązków lidera familii jest jednocześnie agresywna, sfrustrowana oraz rozhisteryzowana i wreszcie się z tym uzewnętrzniła. Jej mąż, Tomas, przedstawia samca o jakim wcześniej wspominałem. Nie taki rzadki obrazek lekkoducha, ale i pięknoducha, który nie umie się odnaleźć w społeczeństwie. Jest facetem, który kiedyś "wyrwał" dziewczyną spoza swojej galaktyki. Ona zapewne otaczała się silnymi mężczyznami (braćmi, ojcem, chuliganami w miejscu dorastania) i taki mówiący o swoich uczuciach delikatny chłopak zauroczył ją w mig, bo przecież był tak inny od jej wzorców wychowania. Teraz, kiedy mają już dzieci, wydaje się, że nic ich już poza nimi nie łączy. Ebba jednak się poświęca dla dzieci. Tak, poświęca. Dla dobra dzieci: ich wychowywania się w pełnej rodzinie i nie narażania na problemy w rozwoju emocjonalnym nie zostawi Tomasa. On - z kolei - jest jednostrzałowym myśliwym. Osiadł twardo u boku żony, która trafiła mu się jak ślepej kurze ziarno. Jest zbyt leniwy i wygodny by kiedykolwiek zaryzykować porzucenie żony, a o dzieci nie dba szczególnie wybitnie podczas codziennych czynności. Znamienna jest scena, gdy Tomas i Mats (Kristofer Hivju) są zaczepiani przez podchmielone turystki. Tomas jest nieudolny i nieprzyjemny w odpowiedzi na podryw, nie mówiąc już o czynnym podrywaniu. O takich mężczyznach myślę, gdy czytam list otwarty podpisany przez Catherine Deneuve w odpowiedzi na akcję #metoo. Dodatkowo, nie mogę uciec od idei, że Tomas jest na tyle sfrustrowany swoją pozycją w małżeństwie, że każdy uśmiech innej kobiety, każde odsłonięte udo w jego obecności traktuje jako potencjalną okazję na zdradę (której pewnie by nie sprostał albo nie podjął z nieudolności) czy nawet na nowe, szczęśliwe małżeństwo. Wedle zasady współczesnej młodzieży - "Co tam 10 lat małżeństwa? Od dwóch dni jest mi z nią / nim źle i nie chce mi się rozmawiać czy coś naprawić. Lepiej się rozwieść".


Natychmiastowe konsekwencje zejścia lawiny wydają się z początku komiczne. Tomas ratuje siebie i swoją komórkę, a Ebba zostaje z dziećmi - na szczęście - tylko zaprószona przez masy śniegu uderzające w mury schroniska. Straszliwe, stresogenne sytuacje, w których musimy odznaczać się instynktem mówią nam wiele o tym, z kim przyszło nam żyć. Gdybym był dzieckiem Tomasa już nigdy jako dojrzały człowiek nie mógłbym mu tego zapomnieć i nigdy nie zaufał. Przypomina mi się odcinek dokumentalnego serialu "Godzina Zero", poświęcony zatonięciu promu "Estonia". Jeden ze Szwedów (zbieg okoliczności) opowiada jak był razem z dziewczyną i swoimi rodzicami w kajucie, która zaczęła błyskawicznie tonąć. "Nie mogłem im pomóc, ale mnie udało się uciec". Dobre sobie; bo mu uwierzę. Tchórz zostawił ukochaną i rodziców, by zamiast z nimi zginąć w imię miłości czy zginąć, próbując im realnie pomóc, mógł sam przeżyć. Współczuję jego obecnej żonie, nie wyobrażam sobie życia z kimś takim. Tomas dopuścił się czegoś, za co w razie śmierci rodziny mógłby być nawet pociągnięty do odpowiedzialności karnej za przestępstwo z zaniechania. Reakcję Ebby mogę zrozumieć, bo ona nie wydaje się tyle zaskoczona samym egoizmem i nieporadnością Tomasa, co jest zszokowana tym, że zrobił to wobec dzieci. Do pewnego momentu mogę ją usprawiedliwiać, jednak z czasem okazuje się, że ona też zaczyna robić rzeczy, które są - delikatnie mówiąc - mało przyjemne dla męża. Zaczyna go publicznie upokarzać, co zawsze uważałem za nikczemne u kobiet. Robi to przed obcymi ludźmi, przed przyjaciółmi i przed ich dziećmi. Co ciekawe, czasem broni swoją rodzinę przed obcymi, np. w scenie gdy inny gość kurortu podsłuchuje ich rozmowę, ale wygląda to na chęć kontrolowania sytuacji. Po serii wybuchów i punktowania męża nadlatuje dron...


Scena z dronem ma - zdaje się - spełniać funkcję przerywnika, który na tyle skutecznie ściąga napięcie, że można ją wytłumaczyć. Jeśli nie temu ma służyć albo nie jest lokowaniem produktu, to nie wiem po co tu jest. W podobny sposób odebrać można przerywniki smyczkowe, które są puszczone w nieadekwatnym do obrazu momencie i raczej wpuszczają odrobinę humoru w poważne sceny. Nie sposób też przejść obojętnie nad dłużącymi się scenami wydalania moczu czy kału, w których oczywiście nie widzimy samej tej czynności, a wyraz twarzy bądź plecy bohaterów. O ile jeszcze taki zabieg z Ebbą mógłby sugerować jakieś nerwy, to ogólnie ma się wrażenie, że niczemu nie służą i nie chciałbym dodawać ideologii do czegoś, co prawdopodobnie jest manierą implementowania przez artystów w swoich dziełach, wszystkiego co w danej chwili przychodzi im do głowy, ale nie jest to materiał nawet na krótki metraż.


Film w doskonały sposób ukazuje nam jak świat zmienił się przez lata i do czego doprowadziła zamiana ról w związkach. Przy czym jednego zmiany społeczne nie dosięgną - instynktu. Kiedy trzeba, Ebba jest matką i ojcem w tej rodzinie i z całą pewnością mogłaby się bez Tomasa obejść. Próbuje nawet zmusić go do zostania bohaterem (tyleż dla siebie, co dla dodania pewności mężowi), gdy odgrywa swoją kontuzję na stoku, ale pewnych kłamstw nie da się utrzymywać długo przy życiu. Oprócz Tomasa przeszkadza jej także własna emocjonalność. Ta emocjonalność i zmęczenie mężem są jak płonąca zapałka nad kanistrem z benzyną. Widzi to przyjaciel pary, Mats, który jest w związku z młodszą Fanny (Fanni Metelius) i zaczyna zauważać u niej podobne wyciąganie wniosków jak u Ebby. Już od tego momentu - choć dyplomatycznie bronił Tomasa - wiedział, że musi się wykazać przed partnerką. Powodem problemów w scenie z autokarem zjeżdżającym górskimi serpentynami jest histeria Ebby. Ale nic takiego naprawdę się nie działo, bo nikt nie zwracał uwagi na awanturującą się krzykaczkę, nawet mąż. Tu jednak swoje zrobił Mats, który zwęszył okazję by wszystko z przytupem zakończyć. Swoją pewnością siebie wpłynął na postronne osoby i choć teraz był przyczyną stresu i fizycznego wysiłku u wszystkich pasażerów kursu, to dla Ebby był bohaterem (Fanny chyba nie do końca w to uwierzyła). Podciął również ostatnią gałąź, na której siedział Tomas. Mimo wszystko związek Ebby i Tomasa przetrwa, bo żyją ze sobą w bardzo toksycznej, ale zauważalnej symbiozie. Ebba musi mieć swoją wierną poduszkę do bicia, a Tomas swojego obrońcę.


Reżyser ukazał nam konflikt małżeński w sposób bliski każdemu rozczarowanemu sercu, przede wszystkim bezpretensjonalnie. Bez filozoficznych wywodów; nie obdarzając bohaterów erudycją i nadwyżkami intelektualnymi. Jeśli mąż jest "fujarą", to nią będzie zawsze, a nie tylko w sytuacjach krytycznych. Jeśli żona jest furiatką, to nie nauczyła się tego teraz, tylko musiała być taka już znacznie wcześniej. To odróżnia ten obraz od całych katalogów wydumanych dramatów rodzinnych, gdzie Olbrychski (Zapasiewicz) z Jandą (Komorowską) kłócą się o kwestie etiologiczne konfliktu, a goście na włoskiej kolacji wśród przyjaciół ("Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie") czy gruzińskich urodzinach ("Moja szczęśliwa rodzina") sypią mądrościami życiowymi ubranymi w poetycką ironię niczym stuletni mędrcy. "Turysta" nie ma za zadanie moralizować i oceniać – protagoniści co chwilę uciekają z jednej pułapki, by wpaść w następną i na pewno nie wzbudzają sympatii widza, a co najwyżej politowanie. Na pewno jednak ten obraz zmusza do przemyśleń. Jest nam wszystkim dobrze, gdy nie ma problemów, a jak te powstaną, to okazuje się, że straciliśmy dekady życia na bycie z kimś do kogo pałamy odrazą i kto nas zawiódł. Dzieło Östlunda rozlicza się z całą generacją i z całą filmografią "zamiany ról płciowych" oraz równouprawnienia. Dzięki tym zmianom społecznym skorzystały głównie kobiety i jest to cywilizacyjny sukces, lecz warto pochylić się nad tymi, którzy przez te zmiany stracili. Uważam, że stracili wszyscy po trochu, w tym również kobiety.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Zasady polskiej, kreatywnej translacji – nic nowego pod słońcem – nakazywały ograbić tytuł filmu Rubena... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones