Recenzja gry PS4

Wolfenstein: Youngblood (2019)
Dinga Bakaba
Jerk Gustafsson
Valerie Rose Lohman
Shelby Young

Młode wadery

Sowy, jak wiemy, nie są tym, czym się wydają. Podobnież inicjały B.J., które poprawnie odczytają zapewne jedynie gracze, innym pozostawiając nerwowe rozmyślania o tym, czy wykasowali historię
Sowy, jak wiemy, nie są tym, czym się wydają. Podobnież inicjały B.J., które poprawnie odczytają zapewne jedynie gracze, innym pozostawiając nerwowe rozmyślania o tym, czy wykasowali historię przeglądarki. Ale tym razem kapitana Blaskowicza, słynnego pogromcy nazioli, tej istnej alianckiej maszyny do zabijania, zabrakło. Akcja nowego odcinka serii osadzona jest bowiem dwadzieścia lat po wydarzeniach z poprzedniej części. I choć nasz dzielny wojak jest jeszcze na tyle jary, żeby utrącić niejeden hitlerowski czerep, to zaginął gdzieś za liniami wroga i przyszedł czas na zmianę warty. Do nadal okupowanego Paryża posłane zostają jego córki, których zadaniem jest odnalezienie ojca i destrukcja totalna, która przychodzi im nadzwyczaj łatwo, bo to rozpuszczone bachory przyuczone do mordu. Soph i Jess może i nie mają specjalnie pociągającej charyzmy, ale nie sposób ich nie lubić. Rzucają bluzgami, wykłócają się o pierdoły, a kiedy przychodzi do inicjacyjnego rozwalenia łba niemieckiemu trepowi, na zmianę rzygają z obrzydzenia i wyją z radości. Tyle fabuły. Ano poważnie, co może stanowić niejakie zaskoczenie po przeładowanym filmowymi scenkami poprzedniku. Wstrzymajcie się jednak jeszcze z gromkim okrzykiem "No i dobrze!". Bo wcale nie jest dobrze.

   

Nie jest też źle, lecz nie mogłem odpędzić od siebie uporczywie powracającej myśli, że ludzie z Machine Games albo przestali rozumieć, na czym zasadzał się sukces odświeżonego przez nich "Wolfensteina", albo wpadli w złe towarzystwo i współpracujące z nimi francuskie Arkane Studios namówiło ich do głupot. Bo zamysł przemodelowania dotychczasowych zasad i przekucia dotychczasowej – umówmy się, opartej na stosunkowo prostych założeniach – rozgrywki na loot shootera, a co za tym idzie, dodania drzewka rozwoju postaci i wyposażenia, był interesujący, lecz nie został zrealizowany zgodnie z zasadami sztuki deweloperskiej. Wymuszona kooperacja to również ruch zastanawiający. Niby fajnie jest obserwować interakcję sióstr, lecz gdy gramy samemu, ta kontrolowana przez konsolę czy komputer potrafi zachowywać się cokolwiek zastanawiająco. Niektóre działania, jak wspólne otwieranie drzwi, skrojone zostały na siłę, aby dać graczowi iluzję obopólnego zaangażowania. Słowem: lepiej mieć obok siebie, albo na linii, żywego człowieka, ale to już chyba truizm.

   

Niewykluczone, że między innymi dlatego cierpi rozgrywka jednoosobowa, której fabuła jest, jak zresztą napomknąłem, ledwie nakreślona i pretekstowa, a kolejne misje oparto zwykle na schemacie "znajdź i zabij". Mamy co prawda do czynienia z sandboxem i teoretycznie można sobie pójść, gdzie się chce, i wykonywać zadania, jak nam się podoba, ale niekiedy odniosłem wrażenie, że gra próbuje nas zablokować. Innymi słowy, umyślnie stawia wyjątkowo napakowanego kozaka na bramce i nie daje nam przejść dalej, póki się odpowiednio nie podrasujemy. Dziwne to, szczególnie że standardowi przeciwnicy na bieżąco skalują się do naszego poziomu, co jest rozwiązaniem, przepraszam za obcesową bezpośredniość, idiotycznym, bo przekreśla samą ideę rozwoju postaci. A ten jest, przynajmniej nominalnie, dość ciekawy, gdyż umiejętności do wyuczenia się – defensywnych i ofensywnych – naładowano całkiem sporo, podobnież usprawnień broni, ale, z powyższego powodu, cała para idzie w gwizdek. Można po drodze spotkać co silniejszych nazioli (ci oznaczeni są czaszką; poziom i pasek energii każdego przeciwnika widzimy na ekranie), lecz, niestety, ich pokonanie przynosi jedynie satysfakcję i nie ma się co spodziewać jakiegoś wyjątkowo bogatego łupu. Ogólnie strzelanie nie jest tu zbyt rajcujące, jako że headshoty nie działają i nieraz trzeba pakować dobre trzy magazynki na głowę (dosłownie), a sama akcja bywa chaotyczna nawet jak na standardy tej serii. Kuleje też design, bo wrogowie są często tak porozmieszczani, że stealth jest niewykonalny, chyba że przy pomocy kamuflażu, tyle że kiedy wykorzystywałem tę możliwość, czułem się, jakbym grał na kodach.

   

Zdaję sobie sprawę, że może to wszystko brzmi tak, jakby nie dało się naburmuszonego mnie zadowolić, ale "Wolfenstein: Youngblood", to po prostu gra wadliwa i zaprojektowana bez pomyślunku. Ot, przeciętna zapchajdziura i nieudany eksperyment. Czyli można, ale nie trzeba.
1 10
Moja ocena:
5
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones