Recenzja gry PS4

Yakuza: Like a Dragon (2020)
Ryosuke Horii
Kazuhiro Nakaya
Kaiji Tang

Wędrówka ku Smoczej Bramie

Jedna z legend przewijających się zarówno w mitologii chińskiej, jak i japońskiej mówi o trudzie i znoju, jakiego podejmują się karpie koi. Te niepozorne rybki, na przekór przeciwnościom losu,
"Yakuza: Like a Dragon" - recenzja
Jedna z legend przewijających się zarówno w mitologii chińskiej, jak i japońskiej mówi o trudzie i znoju, jakiego podejmują się karpie koi. Te niepozorne rybki, na przekór przeciwnościom losu, niestrudzenie próbują przebić się przez grzmiące kaskady wodospadu, by dotrzeć na jego szczyt. Po co? Najbardziej wytrwałe po przekroczeniu tzw. Smoczej Bramy zostają pobłogosławione przez bogów i transformowane w boskiego smoka. Wspominam o tym nie bez przyczyny, gdyż właśnie tatuaż z motywem przemiany koi w ryu nosi na plecach protagonista najnowszej części "Yakuzy". W "Like a Dragon" witamy się z Ichibanem Kasugą, małą płotką, której przeznaczony jest udział w wielkich wydarzeniach.



Studio Ryu Ga Gotoku potrzebowało mocnego powiewu świeżości. Postępujący czas nieubłaganie odbił się na postaci Kiryu i coraz trudniej byłoby twórcom usprawiedliwiać jego młodzieńczy wygląd i wigor, podczas gdy wszyscy dookoła starzeją się i jak za dotknięciem magicznej różdżki zmieniają się w zrzędzących emerytów. Postawiono więc wszystko na jedną kartę – zmieniono głównego bohatera, pożegnano się z Kamurocho i przebudowano system walki tak, by nawet starzy yakuzowi wyjadacze mieli nielichą zagwozdkę i czerpali radochę z tego nowoczesnego podejścia do gatunku jrpg.

I używam tego pojęcia nie bez przyczyny, gdyż całe "Yakuza: Like a Dragon" jest emanacją fascynacji głównego bohatera serią "Dragon Quest". Gry, które towarzyszyły Ichibanowi w dzieciństwie, bezpośrednio przełożyły się na jego system wartości, ukształtowały go jako człowieka i delikatnie skrzywiły jego postrzeganie rzeczywistości. Ucieczka w świat fantazji, kreowanie się na jedynego, który jest w stanie uratować świat, sprawiły, że chłopak poświęcił siebie na rzecz większego dobra. Czymże byłaby "Yakuza" bez przyjęcia za kogoś wyroku skazującego na długie lata w więzieniu? To właśnie miłość i bezgraniczne zaufanie, jakim Ichiban darzył patriarchę rodu Arakawa, doprowadziły do osiemnastoletniej odsiadki, kuli przyjętej na klatę oraz wylądowania w śmietniku Isezaki Ijincho, fikcyjnej dzielnicy Jokohamy.



W "Like a Dragon" rozstajemy się z ulicami Kamurocho i rzuceni zostajemy między żrące się głowy azjatyckiego Cerbera. W miejscu, w którym o wpływy walczą Koreańczycy, Chińczycy i Japończycy, nietrudno o przekroczenie punktu wrzenia. Wystarczy jeden nieopatrzny ruch i żyjące do tej pory w stanie zimnej wojny frakcje rzucą się sobie do gardeł. Pośrodku tego wielkiego bałaganu znajduje się Kasuga oraz towarzyszące mu postacie. Pierwszy raz w historii marki doszło do tego, że nie kierujemy jedną postacią, ale ekipą mniej lub bardziej wykręconych indywiduów, które nierzadko wbrew swojej woli wplątane zostają w tę fascynującą sieć wydarzeń. Tak znacząca zmiana formuły pozwala na lepsze dostosowanie postaci pod indywidualne preferencje gracza. Rozgrywające się w systemie turowym walki wymuszają na graczu odejście od bezmyślnego mashowania przycisków, kierując jego uwagę w stronę taktycznego myślenia.

Nie oznacza to jednak, że archetypy postaci zostają z góry narzucone przez grę. Przywołać tu należy właśnie "Dragon Questa" lub klasyczne odsłony "Final Fantasy", w których bohaterowie rozwijali swoje umiejętności w określonych klasach: maga, złodziejaszka, barda, wojownika itd. System ten został jednak przystosowany do środowiska, w którym przyjdzie nam żyć. I tak płeć piękna sprawdzi swoje siły w zawodzie m.in. barmanki, hostessy lub typowej japońskiej idolki. Panowie zaś spiorą tyłki przeciwnikom jako piosenkarze, policjanci, szefowie kuchni. Nie ukrywam, że odrobinę zwątpiłam, gdy pierwszy raz zobaczyłam Nanbę przywołującego stado gołębi, by te atakowały wroga. Ostatecznie wpisuje się to idealnie w konwencję gry, a coraz dziwniejsze "czary", jak chociażby rzucanie mrożonymi deserami przez jedną z bohaterek, przestają z czasem dziwić. Na podstawie kilkudziesięciu godzin spędzonych w grze mogę też stwierdzić, że opieranie się tylko na jednej klasie może zostać szybko wypunktowane przez przeciwników. Właściwie żonglowanie umiejętnościami i płynne dostosowanie się do sytuacji panującej na ulicach Jokohamy potrafi przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę, nawet gdy wydaje się, że przeciwnik pozostaje poza naszym zasięgiem. Kolejne możliwości otwierają się wraz z zacieśnianiem więzi z członkami drużyny. Ta prosta mechanika, znana chociażby z "Persony" czy "Fire Emblem", niesamowicie wzbogaca świat, wyjaśnia pobudki działań poszczególnych postaci i sprawia, że nie są one mało znaczącym tłem, ale pełnokrwistymi i równymi głównemu bohaterowi ludźmi.



Czymże byłby jrpg bez mechaniki summonów? Z pomocą przyjdą nam postacie znajdowane przeważnie w zadaniach pobocznych. W szranki ze złem stanie z nami kucharka rozdająca jedzenie bezdomnym, koreański aktor czy też mała, wściekła krewetka. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Nie chciałabym zdradzać zbyt wiele, ale obserwowanie typowego bosozoku (japońska subkultura) rozwalającego swoim motocyklem rzesze wrogów bawiło mnie za każdym razem. Pojawiają się tu też liczne mrugnięcia okiem do starych fanów serii.

Pewnie zastanawiacie się, czy można podejść do tego tytułu bez znajomości wcześniejszych gier. Jak najbardziej tak. Poza tymi wyżej wspomnianymi drobnymi niuansami, gra stara się wykreować bohatera nowych czasów, z tożsamością stojącą w opozycji do Kiryu. Ichiban jest żywiołowy, emocjonalny i najzwyczajniej w świecie ludzki. Chwilowe przebłyski szaleństwa nie zbliżają go charakterologicznie do Majimy, ale pokazują wyłącznie złożoność jego osobowości. Przesiąknięcie popkulturą sprawia, że łatwiej będzie graczowi wyłapać nić porozumienia z Ichibanem niż choćby właśnie z Kiryu.



Ichiban nie bawi się – jak jego poprzednik – małymi sterowanymi zdalnie samochodzikami. Niczym znany włoski hydraulik przesiada się do gokartów, niszcząc swoich przeciwników, zbierając monetki i próbując zostać najlepszym kierowcą na dzielni. Znany i kochany szlagier "Baka Mitai" nie będzie już śpiewany przez protagonistę, ale przez zniszczonego życiem Nanbę, któremu mafia odebrała praktycznie wszystko, co było dla niego istotne w życiu. Kasuga zainwestuje swój wolny czas w obrót nieruchomościami, spychając fascynację hostessami i sprośnościami na dalszy plan. Znakiem czasu jest też gra polegająca na tym, by nie zasnąć w kinie w trakcie projekcji najnudniejszych filmów. Zmniejszono też liczbę zadań pobocznych, ograniczając jednocześnie te najbardziej wykręcone, mogące wybijać gracza z immersji. Wciąż oczywiście zdarzają się typowe dla serii "majteczkowe" perypetie, jednak nie wyskakują one na gracza z każdego rogu, jak Majima ze śmietnika w "Kiwami". 



"Yakuza: Like a Dragon" to portret mafii próbującej odnaleźć swoje miejsce w zmieniającym się świecie, wkraczającej bez ogródek i wstydu do świata współczesnej polityki oraz poniekąd nieradzącej sobie z przemianami targającymi nowoczesną Japonią. Sposób, w jaki twórcy zdecydowali się przekazać pałeczkę nowemu protagoniście, zachwyca, wprowadza markę na kompletnie nowe tory i pozwala wierzyć, że seria bez problemu poradzi sobie na konsolach nowej generacji. Pomimo wielkich obaw związanych z wprowadzeniem nowej formuły muszę z radością przyznać, że w tym trudnym i słabym dla wszystkich roku nowa Yakuza wywołała na mojej twarzy dawno niespotykany, szeroki uśmiech.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?