Recenzja serialu

I tak po prostu... (2021)
Michael Patrick King
Nisha Ganatra
Kristin Davis
Cynthia Nixon

Nasze przyjaciółki idiotki

Głównym źródłem ciężkostrawności nowej produkcji HBO jest narracyjny chaos, pośpiech i bylejakość wynikające z próby złapania kilku srok za ogon. A przecież to mogła być od początku bardzo dobra
Nasze przyjaciółki idiotki
W pierwszych odcinkach "I tak po prostu" 55-letnie Carrie (Sarah Jessica Parker), Miranda (Cynthia Nixon) i Charlotte (Kristin Davis) zachowują się tak, jakby spędziły kilkanaście lat w Polsce, a następnie wróciły do amerykańskiej metropolii, gdzie, ku ich zdumieniu, wita je zupełnie nowy Nowy Jork i Nowy Ład. Wszyscy wokół zdają się być "cool" i "woke", podczas gdy nasze bohaterki pozostają co najwyżej "en vogue" – przemierzając w wyrafinowanej garderobie Wielkie Jabłko, nieustannie są zaskakiwane, przestraszane i konfrontowane ze współczesnym światem. Ich biały przywilej, przezroczysty w macierzystym "Seksie w wielkim mieście", nagle zaczyna być obciążeniem. Niestety zamiast subtelnego namysłu nad wadami oryginalnej produkcji, wątek ten zostaje doprowadzony do absurdu.



Nie da się ukryć, że najpierw seans kontynuacji kultowego serialu ociera się o hatewatching, a pierwszy epizod ogląda się z krindżowym uśmiechem słynnego "Starszego Pana z Memów". A jednak, po paru tygodniach, szydera zaczęła ustępować poczuciu guilty pleasure, zaś finałowe odcinki przyjmowałem już z zaskakującą wyrozumiałością, choć wciąż daleko im było do rewelacji. W końcu serialowi w akceptowalnym stopniu udaje się odnaleźć swój charakter, rytm oraz stosunek humoru do dramatyzmu. Okazuje się bowiem, że trudno przestać kibicować ulubionym bohaterkom (choć mam wrażenie, że twórcy na wszelkie sposoby zniechęcali nas do tego), jakkolwiek irracjonalnie by się zachowywały.

Powodów, dla których początkowe spotkanie z "I tak po prostu" rozczarowuje na tak wielu poziomach, jest przynajmniej kilka. Po pierwsze pierwotny kwartet skurczył się do trio, co między innymi zachwiało proporcje między żartem a powagą. W "Seksie w wielkim mieście" Samantha (Kim Cattrall) swoim bezpardonowym poczuciem humoru równoważyła wszak egzaltację Charlotte, liryzm Carrie i cierpkość Mirandy. Bez niej patos przesadnie przenika pastelowy Nowy Jork, a serwowanie jajcarskich punchlinów zrzucono na pozostałe bohaterki, odsłaniając tym samym ich nie do końca uzasadnione boomerstwo. Zresztą fabularne wytłumaczenie zniknięcia Samanthy (Cattrall odmówiła udziału w projekcie) dodatkowo podkopuje wiarygodność postaci, choć zapewne miało to nie przekreślać aktorce szans na powrót do serialu. Bo czy naprawdę mamy uwierzyć, że przyjaźń, która przetrwała dekady, miałaby się rozpaść przez drobne nieporozumienie?

   

Głównym źródłem ciężkostrawności nowej produkcji HBO jest jednak narracyjny chaos, pośpiech i bylejakość wynikające z próby złapania kilku srok za ogon. Serial stara się wypełnić wszystkie luki w reprezentacji, omijane przez "Seks w wielkim mieście", a jednocześnie stworzyć iluzję, że zajmują go przede wszystkim rozmaite trudności, z którymi przychodzi mierzyć się kobietom po pięćdziesiątce. Wiodące trio w ciągu kilku miesięcy konfrontuje się więc z większością problemów z amerykańskiej debaty publicznej ostatniej dekady. Twórcy zamiast wrzucić nas w rzeczywistość odmienionych już bohaterek (które przecież świadkowały wielu zmianom społecznym), pokazują nam, jak te niegdyś wyzwolone nowojorczanki uczą się nowoczesności, ba, muszą zostać nauczone przez nowe postacie, reprezentujące całe spektrum inkluzywności (i posiadające zwykle jedną lub dwie definiujące je cechy). Zanim pod koniec sezonu nasze przyjaciółki idiotki przywykną do nowych mechanizmów, przez większość sezonu owa hipersuperinkluzywność niemalże krzyczy do widzów: "Patrzcie, jak się poprawiliśmy! Wypełniliśmy wszystkie braki i to w jednym odcinku! Zadośćuczyniliśmy wszystkie krzywdy naraz! Co za to dostaniemy!?". Takie podejście, pachnące cynizmem i próbą skapitalizowania inkluzywnych praktyk, w połączeniu z bałaganem, jaki przyniosło wprowadzenie w tym samym czasie w życie każdej z protagonistek nowej Innej koleżanki, bardzo utrudnia oglądanie "I tak po prostu", nawet to dyktowane wyłącznie nostalgią.

A przecież to mogła być od początku bardzo dobra produkcja – lekka, ale niegłupia, bez stu wielkich ambicji upchniętych w jeden krótki sezon. Nikt raczej nie oczekiwał, że wszystkie błędy "Seksu" znikną "just like that". Kultowa opowieść o wyzwolonych nowojorczankach na przełomie tysiącleci to serial, którego liczne wady dostrzegamy i akceptujemy. To świadectwo swoich czasów, z którym można było inteligentnie pogrywać, zamiast w panice wywracać wszystko do góry nogami. Tym bardziej że wciąż mało jest seriali obrazujących życie kobiet po pięćdziesiątce. Zeszłoroczne "Na skraju" z Julie Delpy i Elisabeth Shue okazało się okropnym niewypałem, a chyba jednym serialem portretującym kobiece starzenie się w różnorakich odcieniach pozostaje "Grace i Frankie" z Jane Fondą i Lily Tomlin. I choć to ostatnie dramedy dotyczy bohaterek o pokolenie starszych od Carrie, Mirandy i Charlotte, odnoszę wrażenie, że tytułowe Grace i Frankie zarówno doświadczają bardziej realnych problemów związanych z wiekiem, jak i czerpią z życia więcej – na poziomie miłosnym, zawodowym i towarzyskim.



Kwintesencją nieporadności, lecz także niewykorzystanego potencjału "I tak po prostu" są wątki dotyczące Mirandy. Radykalna zmiana, jaką przechodzi ta bodaj najciekawsza postać dawnego serialu, jest ryzykowana, ale kupowałbym ją z całym dobrodziejstwem, gdyby została należycie umotywowana, przeprowadzona spokojniej, nieobudowana w inne liczne problemy. Odkrywanie dotychczas tłumionej orientacji psychoseksualnej w wieku średnim i chęć rozpoczęcia życia uczuciowego od nowa? To się przecież zdarza – ale może nie trzeba było do tego robić z Mirandy alkoholiczki (rzucającej nałóg w jednym efektowym wylaniu zawartości butelek do zlewu) i boomerskiej wersji Hermiony Granger, zasuwającej po uczelni (Miranda wraca na studia) ze stosem ksiąg. Nowa Miranda jest chodzącą niezręcznością, zupełnie jakby przez ostatnie półtora dekady ta postępowa prawniczka spędziła na pracy zdalnej w domu na Brooklynie, rozmawiając tylko z przygłuchym mężem, Steve'em.

Wraz z nowym wcieleniem "Seksu w wielkim mieście" prawie całkowicie zniknęła codzienność, niekiedy błahość rozmów bohaterek spotykających się na Manhattanie, by zjeść fancy lunch i podzielić się swoimi przemyśleniami na różne życiowe tematy. Perypetie, które przygotowali wiodącemu trio twórcy serialu, nie są jednak kompletnie nietrafione – zawodzi głównie ich nadmiar i niekompatybilność. Wszystkie składniki wyrafinowanej sałatki nie mieszczą się na talerzu, a wymieszanie ich i spożycie jest utrudnione. Co prawda, ostatnie odcinki przynoszą więcej satysfakcji niż krindżowy początek, jednak to wciąż wymęczone, poprawne na dostateczny plus. Pozostaje mieć nadzieję, że drugi sezon – jeśli powstanie – wrzuci na luz i nie będzie próbował w dziesięć epizodów wtłoczyć zwrotów akcji wystarczających na trzy sezony. Carrie, Miranda i Charlotte, drogie przyjaciółki, zasługujecie na więcej!
1 10
Moja ocena serialu:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones