Przeminęło z wiatrem - zarówno film jak i książka prezentują jakiś poziom, Scarlett to niestety takie tanie romansidło :/ Uważam, że powieść Alexandry Ripley nie jest tak ciekawa jak powieść Margaret Mitchell. Nie ma tego klimatu. Film także nie jest zbyt dobry, aktorzy grają sztucznie - tak jakby udawali...
Zarówno powieść, jak i film "Przeminęło z wiatrem" są już klasyką, uwielbianą przez rzesze ludzi. Poza tym są ciekawe i solidnie napisane/nakręcone. Natomiast "Scarlett" jest "sztucznym" wytworem lat 90. stworzonym nie z chęci artystycznego wyrazu, a dla pieniędzy. Cieżko sie to czyta/oglada. Ja momentami czuje się lekko zażenowna grą aktorską gdy oglądam, a fabułą gdy czytałam "Scarlett".
Trudno jest dorównać takiemu oryginałowi, więc może nie trzeba się było za to zabierać...
Wedłu mnie powinni jeszcze raz porządnie nakręcić ten film. Przedewszystkim lepiej dobrać aktorów, nie rozumiem jak aktorka grająca Scarlett mogła mieć piwne oczy?!
Chyba nie warto jeszcze raz grzebać się w raczej marnej książce Alexandry Ripley.
A co do oczu Scarlett to fakt, przeciez w latach 90. mogliby chociaż zastosować szkła kontaktowe. W ekranizacji innej ksiązki może ten anatomiczny szczegół nie byłby ważny, ale akurat w tej powieści napisane jest kilkanaście razy, że Scarlett miała zielone oczy.
"Przeminęło z wiatrem" mówi o Scarlett która z małointeligentnej smarkuli, przeistacza się w kobietę sukcesu, w międzyczasie pochowuje dwóch mężów, poślubia następnego. Wzdycha do Ashleya, mimo że tak naprawdę nic dla niej nie znaczy. A w tle upadające i rodzące się na nowo Południe. Ta książka to klasyk, po prostu zawiera akcję, nie obsypują nas wyłącznie opisy i szarość dnia, na przestrzeni więcej niż 10 lat, obserwujemy przmemianę naszych bohaterów no i zakończenie obfituje w niezwykłą analogię: Scarlett błądzi we mngle, i nie może tego znaleźć, kiedy wreszcie chwyta "to" na jawie, szybko traci, by pogrążyć się w rozpaczy. Czy Scarlett będzie nieszczęśliwa? Czy Rett także? Mądry odbiorca jak i miłośnik tej książki, przejrzy na oczy i od razu skojarzy analogię ze Starym i Nowym Południem. Scarlett i Rett - to reprezentacja Nowego Południa, nastawieni na przyszłość, nawet rozłąka ich nei zniszczy - po prostu z góry wiadomo, że jeszcze się spotkają. Stare Południe - to Ashley i Melania - Ashley nie umarł ale miało się wrażenie ża tak jest. Nie przetrwa w tym Nowym Świecie.
Alexandra Ripley chyba nie pojęła głównego sensu tej książki. Sprezentowała nam nowy, nieco mdły obraz Scarlett. Akcja wlecze się dzień za dniem, obsypuje nas co chwila dialogami Rett vs. Scarlett i jej mówione głośno w myślach "On mnie kocha!" - to główna tematyka I tomu. II - męczy nas obrazami Irlandii... w zasadzie nie skończyłem jeszcze drugiego tomu, ale mam odczucie, że cała fabuła aż męczy oczy. Nic się nie dzieje. Wieje nudą. Tanie romansidło - mało kto podtrzmuje tę hsitorię. Scarlett stała się mdła... małorealna,po prostu jakaś nie taka.
Z całą pewnością jest to wyłącznie lektura dla pań. Nie ma sie co oszukiwać, nuda i powielany wątek zabije męskich czytelników.
Pani Ripley, a za nią twórcy serialu zdecydowanie popłynęli do krainy harlekinów, przeistaczajac energiczną, pełną życia Scarlett w mdłą heroinę rodem z, jak słusznie zauważa przedpiśca, tanich romansideł, a uroczego cynika Butlera w kartonowego amanta. Wprawdzie czytałam tę książkę (i oglądałam serial) ładne parę lat temu ale niesmak jaki odczułam widząc co uczyniono ze Scarlett i Rhettem pamiętam do dziś.