Zaznaczam, iż jest to wersja beta mojego opowiadania. Pierwszy rozdział wrzucam na próbę. Jeśli komuś się spodoba i będą propsy, kolejne kontynuuję w odpowiednim wątku. Chcę po prostu zobaczyć czy się przyjęło. Jeśli się nie spodoba, rozszarpcie mnie żywcem, niczym żywe trupy. Miłego czytania szwędacze.
Rozdział pierwszy: Ostatni dzień Ziemi cz. 1
*
Gdy to wszystko się zaczęło byłem zwyczajnym nauczycielem wychowania fizycznego w jednym z liceów, w Sacramento. Kochałem swoją pracę, uwielbiałem ją, ponieważ, nie wiedząc czemu, moje relacje z młodzieżą zawsze układały się niezwykle pozytywnie. Byłem szanowanym pedagogiem w Sacred Heart School, będąc nieskromnym, budowałem swoją opinię przez kilka lat, dopóki dyrektor nie docenił moich starań związanych z realizacją pasji i celów. Prowadziłem żeńską drużynę koszykówki, która po kilku latach zdobyła mistrzostwo stanu. O tak! Nie wierzyłem w to wszystko. Ze względu na moje sukcesy dostałem propozycję kontraktu na wschodnim wybrzeżu, mniejsza o miasto i drużynę, teraz to zupełnie się nie liczy. To byłby najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Byłby, ponieważ okazał się przedsionkiem piekła, w którym później przyszło mi żyć. Pieprzony 14 maja… Tego dnia straciłem wszystko.
**
Miguel Ferro był trzydziestoletnim mężczyzną, atletycznej budowy latynosem. Posiadał 190 cm wzrostu i krótko przystrzyżone, czarne włosy. Posiadał typowo latynoamerykański zarost. Wąsy przechodzące w idealny prostokąt, kończące się tuż na linii brody i niewielka bródka nadawały mu naprawdę południowy wygląd. Kochał swoją pracę, której w stu procentach był oddany. Jako kawaler miał zdecydowanie dużo więcej czasu niż inni w jego wieku, którzy założyli rodziny musząc, siłą rzeczy, dzielić życie rodzinne i zawodowe. Miguel taki nie był. Powiedział sobie kiedyś, że rodzinę założy dopiero wtedy, gdy osiągnie pewien pułap życiowy, pozwalający w przyszłości nadać dobry status materialny jego osobie, a co za tym idzie, najważniejszym dla niego ludziom.
- Sandy! Nie staraj się jej minąć! To strata czasu! Podaj tą piłkę do Sylvii! Podaj! O taaak! To było świetnie! Brawo dziewczyny! Dwa punkty dla was! Pamiętajcie, że każdy punkt jest na wagę złota!- Dziewczyna nazwana przez Miguela Sandy, była niezwykle śliczna i pociągająca. Wysoka, smukła sylwetka oraz długie, jasne włosy splecione w złocisty warkocz nadawały jej niesamowity wygląd. Miguel starał się omijać szerokim łukiem wszystkie swoje podopieczne. Był przystojny, co wśród zawodniczek oprócz respektu, budziło także chęć zawiązania bardziej osobistych relacji z młodym trenerem. Jak każdy mężczyzna starał oszukać swoje dumne ego, zapominając, że to kobieta jest łowcą, że to kobieta określa cel, do którego potem obiera drogę. Sandy zauroczyła młodego trenera koszykówki. Na początku było niewinnie. Kilka spacerów, czasami jakiś lunch, rozmowy telefoniczne. Wszystko wydawać by się mogło zwyczajne, gdyby nie fakt, że pewnego pięknego popołudnia, po skończonym treningu, Miguel kochał się z nią w swoim gabinecie. Był to ich pierwszy i nie ostatni wspólny seks. Ferro nie mógł sobie tego później wybaczyć. Zero spoufalania się z kimkolwiek- to była jego zasada numer jeden, nie wiedząc czemu, złamana. On jednak dobrze wiedział, czemu. Nie mógł się powstrzymać, okazał słabość. Sandy, śliczna nastolatka, owinęła go sobie wokół palca. Miała tak piękne oczy, tak piękne ciało…
- Trenerze?- Miguel wyrwał się letargu, stojąc jak słup soli na parkiecie Sali gimnastycznej.- Trenerze? Czy wszystko w porządku?- Stała naprzeciw niego Sandy. Wpatrywała mu się w oczy, piłując go błękitnym spojrzeniem. Ferro zamrugał, po czym słabo uśmiechnął się i rzekł:
- Tak Sandy, wszystko ok. Wracaj do gry.- Nastolatka puściła mu oko, po czym podniosła piłkę wypinając się niezwykle wymownie i prowokująco. Ferro przełknął ślinę i włożył do ust gwizdek:
- Ostatnia kwarta dziewczyny! No, jazda! Pamiętajcie, że na parkiecie dajemy z siebie wszystko!- w tym momencie do Sali gimnastycznej wszedł podenerwowany dyrektor placówki. Był to czarnoskóry, około pięćdziesięcioletni mężczyzna. Podszedł szybkim krokiem do Miguela i szepnął mu na ucho:
- Do sali konferencyjnej, prędko.- Zdziwiony Ferro skinął i już miał pytać o co chodzi, kiedy nagle dyrektor odwrócił się na pięcie, wyjął z kieszeni telefon, przyłożył go do ucha i zniknął za drzwiami sali gimnastycznej. Mężczyzna spojrzał na dziewczyny. Rzekł:
- Hannah, będziesz sędzią. Skończcie dziewczyny ostatnią kwartę, zapiszcie wynik i idźcie się przebrać. Ja przyjdę nieco później, to przeanalizujemy trening. Teraz muszę załatwić ważną sprawę.- Miguel wyszedł z sali gimnastycznej i skierował się tuż do gabinetu dyrektora. Szkoła była niemalże pusta z racji popołudniowych godzin. Większość uczniów skończyła już zajęcia, a i nauczycieli było w placówce niewielu. Ferro minął sprzątaczkę i dozorcę i stanąwszy naprzeciw drzwi do gabinetu dyrektora taktownie zapukał:
- Proszę!- dało się słyszeć z gabinetu. Miguel odchrząknął, po czym chwycił za klamkę i wszedł do pomieszczenia. Za biurkiem siedział barczysty Benjamin Stevens. Pedagog z kilkunastoletnim doświadczeniem, opanowany, ale i surowy, zdecydowany w swoich decyzjach, co pozwoliło objąć mu posadę szefa placówki:
- Usiądź Miguel.- rzekł Ben, po czym wstał i skierował się do barku znajdującego się na prawo od jego biurka:
- Szkockiej, chłopcze?- spytał i otworzył niewielkie drzwiczki.- Miguel odparł:
- Dziękuję panie dyrektorze. Za chwilę jadę do domu, a muszę prowadzić, także…
- Rozumiem.- przerwał stanowczo Stevens, po czym odparł:
- Ja pozwolę sobie na małą lampkę, jeśli nie masz nic przeciwko.- Oczywiście, proszę się nie krępować.- odparł Ferro patrząc z zainteresowaniem na sylwetkę dyrektora. Mężczyzna wyjął szklaneczkę zza oszklonej półki i nalał do niej niewielką ilość ekskluzywnego alkoholu. Odstawił butelkę na miejsce, usiadł, upił jeden spory łyk po czym odparł:
- Wezwałem cię tu nie bez powodu Miguel. Chodzi o opinię, którą miałem ci wydać.- Ferro wyraźnie się zaniepokoił:
- Coś nie tak?- Dyrektor uśmiechnął się ukazując szereg śnieżnobiałych zębów:
- Nie, nie. Skądże. Wszystko w jak najlepszym porządku kolego. Chodzi mi o jedną rzecz…
- Panie dyrektorze, ja przemyślałem sobie wszystko. Jestem zdecydowany, co do kontraktu. W końcu ktoś docenił moje trudy i dostrzegł we mnie potencjalnego kandydata na poprowadzenie drużyny do młodzieżowego mistrzostwa kraju.- Stevens z zaciekawieniem popatrzył na twarz swojego podopiecznego tak, że ten musiał uciec wzrokiem:
- Sugerujesz, że my tutaj nie doceniamy twojego kunsztu i talentu? Do jasnej cholery, Ferro! Od zera stworzyłeś żeńską drużynę, wykreowałeś dziewczyny do tego stopnia, że zdobyły mistrzostwo Kalifornii. Ja doskonale rozumiem twoje cele, ale ku*rwa! Jesteś jednym z najlepszych, masz ogromny talent trenerski. Uwierz, że nie chciałbym, byś póki co odchodził. To dopiero wierzchołek góry lodowej. Ja nie kwestionuję twojej decyzji, broń Boże. Chciałbym tylko, żebyś przemyślał to jeszcze i został w naszej szkole, tak długo, aż wszystko nie osiągnie dobrego pułapu, żeby ktoś mógł przejąć po tobie pałeczkę i utrzymać solidny poziom w dalszych latach.- Miguel spuścił głowę i westchnął. Rzekł:
- Panie dyrektorze, doceniam to wszystko, co dla mnie zrobiliście, ale niech mnie pan zrozumie. To moja życiowa szansa! Za parę lat może jej już nie być. Byłem niezwykle zdziwiony propozycją tego kontraktu, ale i mile zaskoczony. Jestem młodym pedagogiem i wyczuwam na wschodzie moją życiową szansę, z całym szacunkiem dla pańskich kompetencji. Nie twierdzę, że poziom tutejszej koszykówki, że poziom tutejszej placówki jest zły. Ba, śmiem twierdzić, że stał się naprawdę solidny i przez lata wyrobił renomę. Ja jednak…
- Wiem, wiem. Rozumiem cię chłopcze. Miałem jednak nadzieję, że nie opuścisz nas po tym roku szkolnym. Łudziłem się, że zostaniesz jeszcze na sezon, dwa.- Dyrektor słabo uśmiechnął się i przechylił jednym haustem szklaneczkę szkockiej. Skrzywił się i odparł:
- Jak najbardziej cieszę się z twoich sukcesów, ponieważ jest to także nasz sukces, jako solidarnego grona pedagogicznego i młodzieży reprezentującej naszą szkołę. Nie ukrywam, że żal mi cię puszczać do Nowego Jorku. Będzie nam cię brakowało Miguel. Niemniej jednak, życzę powodzenia, z pewnością Ameryka o tobie usłyszy.- uśmiechnął się szeroko i sięgnął do szuflady. Wyjął z niej aktówkę, w której znajdował się pewien dokument:
- Oto twoja opinia. Oczywiście jak najbardziej pozytywna.- Sięgnął po pieczątkę, po czym odbił ją na kartce, w lewym dolnym rogu opinii. Podpisał, podał Miguelowi i rzekł:
- W takim razie, oto twój bilet. Jest mi niezmiernie szkoda, że nie zostaniesz u nas nieco dłużej. Mam jednak nadzieję, że będziesz nas miło wspominał, tak jak my ciebie.- Ferro wziął opinię, schował ją do teczki i rzekł z uśmiechem:
- Panie dyrektorze, jeszcze nie wyjeżdżam. To jeszcze ponad miesiąc. Niemniej jednak dziękuję za dobre słowo i opinię. To moja życiowa szansa.
- Wiem, wiem.- Odparł Stevens.- Za kilka dni organizujemy małe przyjęcia z okazji twojego kontraktu. Będzie to także małe pożegnanie. Mam nadzieję, że jako osoba kluczowa, pojawisz się na nim.- Ferro szczerze się uśmiechnął, po czym odparł:
- Pewnie. Bardzo mi miło, nie sądziłem, że aż tak wzięliście sobie mój wyjazd do serca.- Dyrektor wstał, to samo uczynił Ferro. Czarnoskóry mężczyzna uścisnął dłoń młodego trenera, po czym odparł:
- Nie bądź skromny Miguel. Jesteśmy jedną, wielką rodziną. Nie puścimy cię bez odpowiedniego pożegnania. Tego możesz być pewien. Szczegóły powiem ci jutro, tymczasem uciekaj już do domu, na zasłużony odpoczynek. Długo dzisiaj trenowałeś nasze dziewczęta.
- Oczywiście panie dyrektorze. Dziękuję za wszystko.- Już miał wychodzić, gdy nagle usłyszał za sobą donośny, ponury głos dyrektora:
- Miguel. Jeszcze jedno. Uważaj na tą małą, Sandy. Doskonale wiem, co jest na rzeczy, jednakże z sympatii do ciebie przymykałem na to oko. Nie zrań jej, skoro wyjeżdżasz, a przynajmniej bądź delikatny. Teoretycznie to nie moja sprawa, praktycznie dotyczy relacji jednego z moich najlepszych pedagogów i najlepszej zawodniczki szkolnej drużyny. Wiesz, co mam na myśli.- Młody trener nie odwrócił głowy, nie chciał spotkać tych świdrujących oczu dyrektora. Rzekł:
- Tak, wiem. Na pewno to załatwię, niech się pan nie martwi.
-Mam taką nadzieję. Do wiedzenia Miguel.
- Do zobaczenia.- odparł Ferro i pospiesznie zamknął za sobą drzwi.
Sandy czekała na niego kilka przecznic od miejsca, gdzie znajdowała się szkoła. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a powietrze było niesamowicie gorące. Drzewa zaczęły rzucać cienie nadając magiczny wygląd sielankowej części dzielnicy. Kalifornia była jednym z najbardziej magicznych stanów amerykańskich. Ocean po jednej, pustynne rubieże po drugiej stronie nadawały jej wygląd najpiękniejszego klejnotu pośród innych klejnotów Ameryki. Miguel kochał to miejsce, nie do końca chciał wyjeżdżać, ale pewne sprawy zmusiły go do podjęcia takiej, a nie innej decyzji. Ferro wyszedł ze szkoły, założył okulary przeciwsłoneczne, po czym wsiadł do swojego porsche i skierował się do miejsca, gdzie czekała na niego Sandy. Dziewczyna wyglądała bajecznie. Spódniczka mini leżała na niej idealnie, długie nogi potęgowały jej urok, a te jasne, długie włosy rodziły najdziksze, seksualne fantazje w głowie młodego trenera koszykówki. Mężczyzna na jej widok uśmiechnął się, podjechała autem na parking i wysiadłszy z auta rzekł:
- Hej skarbie. Mam nadzieję, że nie czekasz zbyt długo.
- Miguuuel!- krzyknęła uradowana dziewczyna i rzuciła mu się na szyję całując go namiętnie w usta, tak że momentalnie skoczyło mu ciśnienie.- Co będziemy robić? Kochaj się ze mną, proszę. Tu i teraz. Jestem taka napalona.- złapała go za krocze całując namiętnie po szyi. Ferro z trudem opanował się, chwycił ją za rękę i delikatnie odsunął:
- Sandy, co ty robisz? Nie tu i nie teraz. Wsiądź proszę do samochodu. Pojedziemy na obiad…- Dziewczyna wyraźnie spochmurniała i spuściła głowę.
- A potem do mnie, księżniczko.- rzekł Miguel z szerokim uśmiechem i uchyliwszy okulary puścił jej oko.- Dziewczyna rzuciła mu się na szyję, po czym obydwoje wsiedli do samochodu.- Miguel westchnął, sięgnął do kieszeni i wyjąwszy paczkę czerwonych Marlboro wyjął jednego papierosa. Odpalił, zaciągnął się niezwykle mocno i włączył radio:
- Uwielbiam połączenie dymu papierosowego i perfum. Twoich perfum Miguel.- rzekła Sandy i pocałowała go w policzek.
- Jak spędzimy wieczór?- spytała poprawiając włosy. Miguel rzekł:
- Pojedziemy na mały lunch do The Fire Restaurant, później do galerii handlowej na małe zakupy, a resztę wieczoru i noc spędzimy u mnie. Co ty na to?- spojrzał w jej stronę uśmiechając się szeroko.- Sandy zamrugała i odpowiedziała czarującym uśmiechem. Miguel wiedział, że będzie musiał jej powiedzieć o wyjeździe. Nie czuł nic szczególnego do dziewczyny, choć bardzo ją lubił. Nie kochał, ale lubił. Stała mu się bliska, choć nie na tyle, by mógł poświęcić karierę trenerską dla jej osoby. Postanowił, że porozmawia z nią dzisiaj. Tak. Dzisiaj był dobry dzień. Zjedzą kolację, będą uprawiać seks, będzie miło. Dopiero przed snem z nią porozmawia. Miał tylko nadzieję, że Sandy się z tym pogodzi. Będzie musiała. Ferro czuł się źle z tym wszystkim.- Chyba nie sądziła, że będę z nią na stałe?- spytał się w myślach, ale to mu nie pomogło. Zaciągnął się papierosem po raz kolejny, wyrzucił niedopałek przez okno i zmienił stację. Radio odezwało się świetnym klasykiem.
- Billie Jean is not my lover…- śpiewał w starym kawałku Michael Jackson. Ferro odprężył się, po czym rzekł do Sandy:
- To jak maleńka? Najpierw zakupy czy lunch?- Dziewczyna uśmiechnęła się słabo i rzekła:
- Jak wolisz Miguel, po czym spuściła głowę.- Latynos zauważył to i wyraźnie spochmurniał:
- Eeeej. Co jest mała? Co się stało?- Sandy odparła smutno:
- Czy ty w ogóle mnie lubisz?- Mężczyzna spuścił na chwilkę wzrok, po czym uśmiechnął się i spokojnie odparł:
- Pewnie skarbie. Chodź no tu do mnie.- Przysunął delikatnie jej głowę do swojej, po czym musnął jej wargi. Nie minęło kilka sekund, a para już pochłonęła się w erotycznym pocałunku, który trwał przez dobrych kilkanaście sekund. Byli tak skupieni na sobie, że nie usłyszeli komunikatu radiowego, który przerwał Michaelowi występ:
- Tu Radio 94.7 Sacramento. Mamy godzinę 18.30 i zapraszamy na fakty. Od godzin porannych przez miasto przetoczyła się fala kanibalistycznych ataków. Mamy kilkanaście przypadków pogryzień, w tym jedno śmiertelne. Kapitan policji w Sacramento nie wie, czym jest to spowodowane. Epidemiolodzy podejrzewają, że chodzi o jakiś nowy narkotyk, który wzmaga u ludzi agresję. Stołeczna policja radzi, aby mieszkańcy miasta nie opuszczali domostw po zmroku. Gwarantujemy państwu, to tylko niewielki incydent. Pogryzieni zostaną przebadani w lokalnych szpitalach, a sytuacja jest już opanowana. Dla bezpieczeństwa prosimy jednak…
- Pieprzone radio.- rzekł Miguel nie odrywając wzroku od Sandy i wyłączył odbiornik. Słońce powoli opuszczało nieboskłon. Powiał lekki wiatr znad oceanu.
Szybko zjedli lunch i zrobili zakupy. Było kilka minut po 20. Miguel otworzył drzwi do samochodu i wpuścił Sandy. Włożył siatki z zakupami do bagażnika i sam zasiadł za kierownicą. Ostatnie promienie słońca padały na Sacramento. Za półtorej godziny amerykański zachód miał pogrążyć się w mroku. Miguel wyjął z pulpitu krążek Cypress Hill i włożył go do napędu. Przy dźwiękach Hits from the bong opuścili parking galerii handlowej kierując się do domu Ferro. Młody Latynos mieszkał na przedmieściach, ale miasto nie było olbrzymie. Posiadało około pół miliona mieszkańców, co przy potężnych metropoliach pokroju Nowy Jork, Chicago czy Los Angeles nie nadawało mu monumentalnego wyglądu. Droga z centrum miasta do domu Miguela zajmowała w tych godzinach około 15-20 minut. Mężczyzna wyprostował się i jadąc w ulicy pokrytej ostatnimi promieniami słońca rzekł:
- Grasz coraz lepiej Sandy. Musisz skupić się na technice. Nie możesz nieustannie grać sama. Koszykówka polega na kooperacji… Zwłaszcza koszykówka…
- Wiem skarbie, wiem, ale tak już mam. Może chcę ci troszeczkę zaimponować…- uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek. Miguel odwzajemnił uśmiech i odparł:
- Wiem, ale kluczem do sukcesu jest pełna kontrola tego, co na boisku. Skupienie i współpraca w drużynie to podstawa. Tym mi zaimponujesz.- Spojrzał na nią robiąc zeza i krzywiąc przy tym usta. Sandy wybuchła śmiechem i rzekła:
- Uwielbiam, jak tak robisz, haha. Uwielbiam.- W tym momencie minęły ich trzy rozpędzone radiowozy policji Sacramento. Miguel spojrzał w lusterko. Oddalały się z dużą prędkością. Dziewczyna odwróciła głowę i patrzyła, jak samochody znikają w półmroku. Chwilę później przejechał ambulans na sygnale i dwa wozy strażackie:
- Co do ku*rwy nędzy… Co jest?- spytał Miguel marszcząc brwi. Sandy zamrugała, spojrzała przed siebie i rzekła:
- Pewnie znowu jakieś wojny gangów czy coś w tym stylu. Nie przejmuj się Miguel. To nic takiego.
- Mam złe przeczucia skarbie. Cholernie złe przeczucia. Coś wisi w powietrzu.
- Eee tam… To nic takiego. Mało razy widziałeś tu policję? Jeżdżą codziennie, jak opętani… Zachód jest opętany. Ludzie zabijają się każdego dnia, jak gdyby to było normalne. Smutny jest ten świat, coraz bardziej zaczęłam się nad tym zastanawiać, wiesz?- Miguela coś ukłuło. Jak on jej mógł to zrobić. Jakim sposobem? Była inteligentna i wrażliwa. Piękna i delikatna. Nienawidził siebie za to, że pozwolił, by sprawy zaszły tak daleko. Nie chciał jej skrzywdzić. Nie chciał, ale już to zrobił. Ich rozmowa miała być tylko uwieńczeniem tego dzieła zniszczenia. Na pewno rozbije ją psychicznie i uczuciowo… Czuł się, jak świnia…
- Miguel, co jest? Coś z tobą nie tak dzisiaj. Za dużo myślisz. Skup się na mnie, proszę. Spędźmy miły wieczór, dobrze?- spytała go osiemnastoletnia kochanka. Latynos westchnął, złapał ją za dłoń i rzekł:
- Dobrze skarbie. Obiecuję, już wracam do normalności.- Podkręcił radio i pokonując ostatnie przecznice kierował się do domu. Osiedle było niezwykle spokojnie. Słońce na dobre zaczęło znikać za horyzontem. Miguel zaparkował samochód i wysiadłszy z niego otworzył drzwi Sandy. Dał jej kluczyki i rzekł:
- Otwórz proszę drzwi i rozgość się skarbie. Ja uporam się z zakupami.- Sandy podbiegła do drzwi, otworzyła je i uradowana weszła do środka. Miguel wyjął z paczki papierosa, odpalił go i oparłszy się o samochód spojrzał w niebo. Mrok coraz szybciej spowijał osiedle. Powiał lekki wiaterek, który wywołał gęsią skórkę na ciele młodego Latynosa. Ferro cały czas myślał o tym, jak powiedzieć Sandy o kontrakcie, o tym, jak będą musieli się rozstać… Przynajmniej na pewien czas, chociaż sam nie wierzył w to, że kiedyś znów się zobaczą. Będzie myślał o tym za chwilę. Po kolacji. Już miał wchodzić do domu, gdy jego uwagę przykuła sylwetka mężczyzny znajdująca się kilkadziesiąt metrów dalej, z wolna przesuwająca się w stronę zaciekawionego Miguela:
- Siemasz Josh! Co słychać?- krzyknął młody trener machając mężczyźnie, którego nazwał Joshem. Ten jednak nic nie odparł, tylko z wolna, niezwykle ślamazarnie zaczął przesuwać się w kierunku Miguela.- Ech, pewnie pijany, jak zwykle…- rzekł pod nosem.- Ten alkohol kiedyś cię wykończy brachu! Idź lepiej spać, zamiast uderzać po kolejną tequilę! Stary, ledwo chodzisz!- Josh nie odparł nic po raz kolejny, przesuwając się konsekwentnie dalej.- Miguel wyrzucił niedopałek, machnął ręką i zamknąwszy kluczykiem samochód, wszedł do swojego domu.
-Mmmm… Kochanie, kolacja była wyborna. Jesteś świetnym kucharzem, wiesz? A seks z tobą… mogłabym się kochać godzinami mój Latynosku- rzekła Sandy gładząc Miguela po klatce piersiowej. Leżeli na łóżku, tuż po kolacji i… stosunku. Miguel palił papierosa i z milczeniem wpatrywał się w sufit pokoju. Sandy nakryła się kołdrą i zaczęła z wolna przesuwać swoją głowę w stronę penisa partnera. Miguel jednak skrzywił się i rzekł:
- Nie teraz skarbie. Musimy porozmawiać.- Sandy momentalnie wstała. Drżącym głosem spytała:
- Ttaak? Co się dzieje? Tylko mi nie mów, że mnie zostawiasz! Nie chcę kur*wa tego słuchać!!!- Miguel podniósł się. Najgorsze było przed nim. Wiedział, że albo teraz albo nigdy:
- Sandy odsunęła się od niego. Miała łzy w oczach. Była bystra. Wiedziała co się święci.
- Posłuchaj skarbie. Dostałem propozycję kontraktu w Nowym Jorku. To moja życiowa szansa.
- Nie, nie, nie, nieeee…- łkała dziewczyna. Zrobiło mu się jej żal. Spuścił głowę i kontynuował:
- Za miesiąc wyjeżdżam. Nie wiedział, jak ci to powiedzieć. Posłuchaj mnie. Został ci jeszcze rok liceum. Później zaczynasz studia. Zaczekam tam na ciebie. Będziesz mogła uczyć się i rozwijać karierę sportową na wschodzie. Daj mi tylko czas, muszę się tam zadomowić i rozeznać w sytuacji…- Poczuł uderzenie jej dłoń na policzku. Nie odwrócił wzroku. Należało mu się:
- Ty cholerny sk*urwie lu! Zaplanowałeś to! Dobrze wiedziałeś, jak to się skończy. Pół roku temu, jak mnie rżnąłeś! Już wtedy to wiedziałeś! Ty cholerny draniu! Ty draniu!- przytulił ją. Uległa:
- Posłuchaj Sandy. Lubię cię. Naprawdę cię lubię, ale… Daj nam czas. To nie jest takie proste.- Dziewczyna momentalnie odskoczyła. Pospiesznie wstała z łóżka. Była piękna. Piękna, ale i przygnębiona. Pod wpływem histerii wypowiedziała ostre słowa:
- Nienawidzę cię, wiesz? Nienawidzę… Leć sobie do tego pieprzonego Nowego Jorku. Leć i zapomnij o mnie. Zmarnowałeś mi życie, wiesz? Zmarnowałeś mi ku*rwa życie!- Pospiesznie się ubrała i skierowała do wyjścia. Miguel leżał na łóżku nagi, z otwartymi ustami, nie mogąc nic zrobić.- przepraszam.- rzekł w myślach.
- Skarbie, zaczekaj!- odparł i podniósł się zacząwszy ubierać. Dziewczyna otworzyła drzwi i już miała wychodzić, gdy nagle spostrzegła przed sobą sylwetkę mężczyzny. Płacząc spytała go z żałością w głosie:
- Kim pan jest? Proszę mnie przepuścić!- Odpowiedź padła szybciej, niż się spodziewała. Mężczyzna wpatrując się w nią rybimi oczami złapał dziewczynę za ramiona i zatopił zęby w jej szyi. Sandy piskliwie krzyknęła. Nieznajomy wyrwał kawałek mięsa i ścięgien z jej szyi i zaczął żuć. Krew trysnęła na wszystkie strony szkarłatnie barwiąc dywan w domu Miguela. Latynos krzyknął:
- Joooosh! Co ty ku*rwa wyprawiasz! Jooosh!- podbiegł do nich, ale było już za późno. Sandy leżała na ziemi, w konwulsjach. Jej poszarpana aorta uwalniała ostatnie litry krwi, a dziewczyna bladła z sekundy na sekundę. Spojrzała jeszcze słabym wzrokiem na Miguela i z otwartymi ustami zastygła w grymasie bólu.
- Sandy!!! Nieeee!!!! Coś ty jej zrobił poje*bańcu! Josh przełknął kęs świeżego mięsa i spojrzał na Ferro. Z wolna zaczął przesuwać się w jego stronę z wyciągniętą prawą dłonią. Wyglądał strasznie, niczym neptek. Rybie, bezbarwne oczy tępo patrzyły na twarz Miguela. Ten dopiero teraz spostrzegł, że jego sąsiad nie był pijany. Z brzucha zwisał pas jelit. Połowa jego wargi była jakby wyrwana z twarzy. Josh od szyi po pas pokryty był krwią, zapewne swoją i Sandy. Miguel rzucił:
- O ku*rwa! Stój tam! Stój tam do cholery, nie ruszaj się! O Boże… Sandy! Zabiję cię śmieciu, słyszysz!? Zabiję!- Miguel wyjął z kieszeni scyzoryk, otworzył go i pod wpływem amoku z krzykiem rzucił się w stronę Josha. Wbił mu ostrze w lewe oko, po czym szarpnął i wyciągnął. Mężczyzna zatoczył się po pokoju i runął na ciało Sandy. Miguel dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Upuścił nóż i panicznie przykrył wargi dłońmi:
- Ku*rwa mać! Co ja zrobiłem! Zabiłem człowieka! Zabiłem go! O Boże! Co ja zrobiłem…- Osunął się na ścianie i zaczął płakać. Musiał się uspokoić i zrobił to. Po chwili wstał i niepewnym krokiem podszedł do Sandy. Zdjął z niej ciało Josha i objął dłońmi jej twarz Był cały we krwi:
- Kocham cię mała. Kocham cię… Dopiero teraz to zrozumiałem… To wszystko przeze mnie… Pocałował ją w czoło i przytulił zwłoki. Po chwili coś zwróciło jego uwagę. Krzyki na ulicy... Podniósł się, sięgnął po scyzoryk, który upuścił i wybiegł na ganek. Potężny wybuch wyrzucił słup dymu kilkadziesiąt metrów dalej. Spojrzał w górę. Policyjny śmigłowiec patrolował osiedle i oświetlał pogrążone w mroku i chaosie ulice. Kilkanaście osób wyszło przed domy. Jakaś kobieta leżała na ziemi… Krzyczała w niebogłosy, podczas gdy dwóch mężczyzn pożerało ją żywcem:
- Co tu się do ku*rwy nędzy dzieje?- spytał sam siebie Miguel. Nagle usłyszał za sobą dźwięk. Odwrócił głowę i nie wierzył własnym oczom:
- Sandy…?
K2 dobrze Ci radzę, chłopaku - wybierz sobie dzień tygodnia, w którym oficjalnie będziesz prezentował nowy rozdział :) A jak się nie wyrobisz, to wrzucisz go w następnym :D Pobaw się trochę jak AMC z widzami, przecież wiesz, że na Twoje dzieła jest popyt :) a gawiedź niech się burzy! :D
uff przeczytałam wszystko i muszę przyznać, że jestem pod ogromnym wrażeniem! Postacie, które stworzyłeś nie są sztampowe, mają własny charakter i spojrzenie na całą sytuację. A właśnie czy Richarda wzorowałeś na Hitmanie? ;> (nie wiem czemu ale skojarzył mi się z nim). Serio twoje opowiadanie, a właściwe nazwałabym to materiałem na dobrą książkę, niesamowicie mnie zaskoczyło! Pisz bo masz do tego smykałkę, a jak sprawia ci to przyjemność to już w ogóle podziw.
Też pisałam swoje w ubiegłe wakacje ale straciłam zapał. Niemniej jednak dzięki tobie zostałam zainspirowana i na pewno to wykorzystam. ;)
dziękuję pięknie za miłe słowa, poczułem się taki dowartościowany!.... szkoda tylko, że autorem opowiadania jest K2 a nie ja :) na przyszłość komentuj pod jego postem :) pozdrawiam
Ej mistrzowie, dzisiaj sie zbieram po dluzszym czasie. Wiele osob mnie cisnie, wiec napisze dlaczego nie wrzucalem:
- Jestem na ciężkim kierunku i musialem sie uczyc do poprawek sesji zimowej;
- Szukalem roboty, niedawno znalazlem i musze sie w nia zaangazowac
- chodze na silownie i jestem wypompowany;
- Ciężko wydłużyć dobę
Musiałem wylozyc kawe na lawe, bo pewnie wiekszosc mysli, ze nie chce go wrzuca. blad, ja po prostu nie mam czasu. Dzisiaj będzie rozdział po przerwie. pozdrawiam.
zajebisty temat na pracę dyplomową: "wpływ apokalipsy zombie na międzynarodową sytuację ekonomiczną oraz jej konsekwencje prawne" :) po czymś takim masz zagwarantowane miejsce w każdej kancelarii :)
A tak na poważnie to zainspirowany Twoim opowiadaniem pozwoliłem wykiełkować w swej łepetynie pomysłowi na stworzenie czegoś podobnego do Twego małego arcydzieła, ale na razie mam na ukończeniu swoje projekty. Nie obrazisz się, jakbym kiedyś wrzucił swój shit do Twojego wątku?
dobry pomysł, ale jak lati zrobiła tak ze swoim opowiadaniem (TWD w polskich realiach :D Wtf?! :) to od razu ją zbanowali. Podejrzewam, że z moim dziełem mogłoby być podobnie dlatego wolałbym je ukryć przed czujnym administratorem:D pozdro
dobra mistrzowie, chcialem oglosic, ze kontynuuje swoje opowiadanie. mam duzo pomyslow, takze mam nadzieje, ze zainteresowanie bedzie takie, jak na poczatku. dziekuje za uwage
W losowych raczej. Jeśli poczekasz, to za 20-30 minut będzie kolejny rozdział :). Pozdr. Fajnie, że czytasz, heh.
Rozdział dziesiąty: Poznajemy siebie
*
Frost był najszybszy. Wyprzedził ruch Juareza i rzucił zdawkową instrukcję, która była chyba najlepszym rozwiązaniem w obecnej sytuacji.
- Jeśli chcesz się tu zabarykadować, ja spie rdalam… I to w podskokach.
Lider grupy popatrzył na Richarda i zamrugał ze zdziwieniem.
- Oceniłem nasze szanse.- kontynuował- jest ich ze cztery, może pięć tuzinów. Nie aż tak wielu, żeby panikować. Posłuchajcie mnie uważnie, bo nie lubię powtarzać…
**
- Eeeej! Matkoje by! Tutaj! Chcecie świeżego mięska? To sobie je ku*rwa weźcie!- krzyczał wniebogłosy Esteban wymach ując swoim shotgunem. Oscar krzyczał jeszcze głośniej i uderzał niewielkim oskardem o beton parkingu. Gnijąca, szara masa, niczym jeden organizm skierowała swoje rybie oczy na dwóch mężczyzn. Ci natychmiast zaczęli uciekać w kierunku, z którego przybyli mijając pojedyncze wraki samochodów spoczywających na autostradzie. Po kilku krokach zatrzymywali się, by skupić całą uwagę umarlaków na sobie. Esteban przetarł pot z czoła i skierował swój wzrok na dach stacji benzynowej. Doyle ułożył się w dogodnej pozycji i czekał na znak. Kiedy już każdy szwendacz w promieniu kilkudziesięciu metrów upatrzył sobie nowy cel, ze stacji wybiegli kolejno: Richard, Miguel, Juarez i Jamal uzbrojeni w noże i pałki.
- Gotowy?- spytał Esteban i spojrzał na Oscara.
- Kuuuu rwaaaa! Człowieku! Dawaj ich tu! Dawaaaaaj!- krzyczał podniecony, naćpany punk. Esteban pokręcił głową i wypuścił powietrze z płuc. Skoncentrował się maksymalnie, złapał shotguna za szynę celowniczą i zrobił potężny zamach. Kolba broni uderzyła z impetem w pierwszego trupa. Dźwięk przypominał uderzenie piłeczki tenisowej o kort, przytłumiony, ale i w pewnym sensie soczysty. Czaszka umarlaka pękła, a ten zachwiał się lekko, po czym runął na ziemię niczym przewrócony manekin. Oscar zrobił to samo. Narzędzie przypominające niewielki kilof przebiło głowę jakiejś martwej kobiety. Krew trysnęła na twarze mężczyzn obfitym strumieniem. Widać, dziewczyna zmarła niedawno. W tym czasie padł pierwszy strzał. Kolejny umarlak przewrócił się na ziemię, a reszta błyskawicznie odwróciła głowy w kierunku, z którego strzelano. Z dogodnego dla siebie momentu skorzystali Esteban i Oscar uderzając na zdezorientowaną watahę zombie. Tymczasem kilkadziesiąt metrów dalej, bliżej stacji, czteroosobowa grupa pod chwilową kuratelą Richarda rozprawiała się z topniejącą już grupą szwendaczy. Frost bez najmniejszego problemu, z ogromną gracją i stoickim spokojem przebijał gnijące podbródki przeciwników. Mężczyźni ustawili się w tyralierę, przez co łatwiej było im kontrolować napierającą masę. Doyle odwalał kawał dobrej roboty i posyłał na ziemię najbardziej niebezpiecznych kąsaczy. Richard zdawał sobie sprawę, że (o ile wyjdą z opresji cało) będą musieli szybko zejść z autostrady i opuścić to miejsce, zanim dotrze do nich kolejna grupa. Wszystko szło dobrze do pewnego momentu. Miguel poczuł okropne pieczenie w kostce, którą przed kilkunastoma minutami skręcił. Nagle zaczął utykać i tracił kontrolę nad równowagą.
- Richard! Aaaaa! Zaraz ku rwa upadnę! Nie dam już kur wa rady!- Frost odwrócił wzrok i kątem oka zobaczył, jak Ferro zaczyna niezdarnie kuśtykać. Stało się to, czego Miguel obawiał się najbardziej. Kolejne tąpnięcie spowodowało tak ogromny ból, że już nie wytrzymał. Nogi ugięły się pod nim, a on sam stracił równowagę i upadł na plecy łapiąc się mimowolnie za bolącą kostkę.
- KUR WA MAAAAĆ!!!- krzyknął przeraźliwie Ferro. Co prawda wataha zdecydowanie się ukruszyła przez działania Richarda i spółki, ale umarlaków było jeszcze ponad dwudziestu. Frost posłał najbliższego szwendacza na beton i podbiegł do leżącego Miguela.
- Złap mnie za szyję. Prędko!- Ferro posłusznie wykonał komendę towarzysza i skrzyżował dłonie na jego szyi. Tymczasem z budynku stacji wybiegli Pablo, Keisha i… co najdziwniejsze, Spunkmeyer, który dzierżył w dłoni swoje magnum.
- Nie strzelaj! Użyj czegokolwiek, tylko ku rwa nie strzelaj!- rzucił w stronę zbliżającego się żołnierza Frost.
- No kuuu rwa mać!- krzyknął pod nosem komandos i schował broń do kabury zastępując ją pokaźnym nożem. Richard tymczasem skupił całe swoje siły na dźwignięciu Miguela. Ferro był ciężki, ale Frost dał radę. Kiedy osiągnął pion zaczął wycofywać się z rannym kompanem w stronę stacji. Stała się jednak rzecz straszna. Kiedy Richard skierował się do budynku jeden z umarlaków oderwał się od szeregu i ruszył z impetem na dwójkę mężczyzn kłapiąc wściekle szczękami. Frost nie zdążył zareagować i już wiedział, że za chwilę zostanie ugryziony. Padł strzał i zanim zombie zdołał wgryźć się w rękę zdezorientowanego Richarda kula przeszyła jego czaszkę na wylot. Szwendacz zawirował w powietrzu i padł na ziemię. Zabójca spojrzał na dach stacji. Doyle pokazał mu kciuk i zaczął strzelać dalej. Frost wykrzywił wargi w szyderczym uśmiechu i najszybciej jak mógł, zaczął kierować się z rannym Miguelem do stacji. Tymczasem Oscar i Esteban z krzykiem na ustach posyłali kolejnych szwendaczy na ziemię. Od przeciwległej strony wspomagali ich dalej Jamal, Keisha, Juarez, Pablo i Spunkmeyer, który swoim nożem dzielił i rządził w pierwszej linii. Nie minęło kilka sekund a Doyle ostatnim strzałem unieszkodliwił grubego umarlaka, który zamiast atakować, kręcił się wokół własnej osi nie wiedząc, na którą ofiarę się rzucić. Autostrada przed stacją była gęsto usiana trupami. Juarez starał się je policzyć, ale dał sobie spokój na pięćdziesiątym szwendaczu. Jamal ciężko dyszał. Krople potu perliły się gęsto na jego skroniach. Keisha usiadła próbując złapać oddech, podobnie jak jej brat. Esteban uklęknął i zaczął wycierać swojego shotguna o kawałek koszulki jednego z nieboszczyków. Tylko Oscar będący nadal w furii wbijał oskard w głowę przypadkowego umarlaka.
- Ej! Ej! Ej! Już po wszystkim! Uspokój się człowieku!- klepał go w ramię Juarez wybałuszając oczy ze zdziwienia. Oscar wstał, popatrzył na lidera grupy, zamrugał i rzekł:
- O ku rwa! To było coś!!!- Juarez lekko klepnął go w policzek i rzekł:
- Uspokój się, koleś. Jesteś naćpany, jak działo. Napij się jakiejś wody czy czegoś, bo zaraz stąd spie przamy…Ech…- pokręcił z niedowierzaniem głową i rzekł stanowczo:
- Wszyscy cali? Nikt nie został ugryziony?
Wszyscy, niczym jeden mąć, pokręcili przecząco głowami.
- Mamy większy problem.- rzucił zdawkowo Jamal, który dopiero teraz otrząsnął się z potwornego zmęczenia, spowodowanego przez uprzedni wysiłek. Wskazał palcem kilkadziesiąt metrów w kierunku autostrady, do którego pierwotnie kierowała się grupa. Szwendacze, które usłyszały odgłosy walki zbierały się teraz w coraz większe grupki i ślamazarnie podążały do miejsca, gdzie przebywała grupa Juareza. Ten przetarł pot z czoła i rzekł:
- Nie ma czasu. Zaraz będzie ich tu tyle samo albo jeszcze więcej. Na stację! Prędko. Zabieramy zapasy i ruszamy dalej. Nie minęła minuta i wszyscy byli już na miejscu. Cindy szlochała tuląc się w próbującą uspokoić ją Isabelle.
- Ćśśś… Już dobrze skarbie. Jesteśmy bezpieczni.
- No nie wiem.- rzucił Esteban.- Możemy mieć za chwilę kolejny problem.
- Czy możesz się choć raz zamknąć, do ku rwy nędzy? Nie widzisz, w jakim ona jest stanie?- syknęła rozwścieczona dziewczyna. Esteban uniósł ręce w geście poddania się i nic nie odparł. Frost tymczasem podszedł do Miguela, który oparty o ścianę walczył z bólem prawej kostki.
- Dasz radę?
- Powinienem.- rzekł Ferro.- Ale któryś z was musi dać mi oparcie, bo sam będę miał problem. Ku rwa, co za ból.- jęczał z agonią w głosie. Frost wstał. Spostrzegł obok siebie Juareza.
- Dobrze się spisałeś Richard. Dziękuję.
- Drobiazg.
- Skoro masz tak dobre pomysły, to co robimy teraz?
Richard zastanowił się. Po chwili odparł:
- Na drodze będzie więcej tych popaprańców. Musimy zboczyć z autostrady i tym razem iść prerią. Wiem, że to niebezpieczne, ale nie mamy innego wyjścia.
Juarez nie zastanawiając się długo rzekł:
- Zgoda. Każdy wie, co ma zabrać. Ruszamy natychmiast.- Doyle tymczasem zszedł z dachu i wpadł, jak z procy do głównego pomieszczenia. Rzucił:
- Musimy się spieszyć. Na północy zbiera się spora grupka sztywnych. Naliczyłem ich około stu, ale będzie znacznie więcej. Pierwsi są jakieś dwieście, trzysta metrów stąd.
- Zróbmy tak, jak powiedział Richard. W drogę, tylnym wyjściem!- cała grupa skierowała się za Juarezem, który jako pierwszy zaczął opuszczać budynek stacji.
- A co z Johnem i Marthą?- spytała niepewnie Keisha patrząc na zastygłe już ciała starego małżeństwa.
- A jak myślisz?- rzucił sucho Juarez nie odwracając głowy. Do Miguela podszedł Esteban.
- Wstawaj, Amigo. Musimy ruszać. Pomogę ci.
Ferro podniósł się z grymasem bólu na twarzy.- Dzięki brachu. Mam nadzieję, że jakoś dam radę. Richard, co z tobą? Chyba tu nie zostajesz, co?- rzucił w kierunku zamyślonego Frosta Miguel.
- Idźcie, dogonię was. Muszę zrobić jeszcze jedną rzecz.
Kilka minut później, gdy grupa znalazła się na otwartej przestrzeni nastąpiła seria potężnych wybuchów. Wszyscy odwrócili głowy nie wiedząc, co się stało. Ujrzeli przed sobą szereg płonących aut, a po chwili usłyszeli wycie kilku klaksonów. Nie minęło kilka sekund, a Miguel zobaczył zbliżającego się powoli Richarda, który, jak się okazało, wpadł na kolejny, genialny pomysł.
- … I wtedy nasz czałem jej prosto do piwa. Haha, czaicie to? Wiecie jaką miała minę, jak chłopaki jej to potem powiedzieli? Hahaha…
- Oscar! Zamknij się, błagam. Nie musisz raczyć nas przy kolacji takimi opowieściami.- wtrąciła Keisha, która nie wytrzymała puenty jednej z historii naćpanego młodzieńca. Było kilka minut po 23. Juarez i reszta znaleźli niewielki zagajnik, a raczej dosyć rzadkie skupisko drzew, które dały grupie namiastkę schronienia. Kiedy upewnili się, że teren wokół jest względnie bezpieczny, rozbili namioty i postanowili rozpalić niewielkie ognisko. Cały czas trzymali się jednak autostrady, ale na całe ich szczęście, im dalej Sacramento, wraków było coraz mniej. W ciągu ostatnich kilku godzin szwendaczy było po drodze tylu, co na lekarstwo. Dopiero teraz, kiedy mrok przywitał Kalifornię niebem pełnym gwiazd, mogli pozwolić sobie na kolację i sen.
- Ku rwa mać! Nogi włażą mi do dupy. Przeszliśmy dziś ponad 20 mil i dopiero teraz odczuwam cholerne zmęczenie.- jęczał Esteban masując sobie stopy.
- Powinniśmy przejść więcej. W takim tempie dojdziemy do Red Bluff za trzy dni.- rzekł oschle Juarez patrząc na Miguela. Ten wiedział, o co chodziło rodakowi, ale nie pozwolił sobie w kaszę dmuchać, więc skwitował:
- Wiesz co? Nie rozumiem cię Juarez. Dobrze wiesz, że skręciłem kostkę, a cały czas przyp ierdalasz się do mnie. Niestety nie byłem w stanie iść szybciej, więc z góry przepraszam, że jutro też narzucę ci takie tempo…
- Uważaj, co mówisz chłopcze. Do ku rwy nędzy uważaj, co mówisz!- zagrzmiał Juarez.
- Eeeej. Przestańcie, błagam! Konflikty w grupie to ostatnia rzecz, jakiej nam teraz potrzeba.- próbował załagodzić sytuację Esteban. Juarez wstał.
- Idę spać. Esteban, Jamal. Pamiętajcie, żeby zmienić za jakiś czas Pablo i Frosta. Oni nie są do ku rwy nędzy robotami… Tak jak i ja. Dobranoc.- rzucił na koniec i skierował się do swojego namiotu. Przy ognisku siedzieli kolejno Miguel, Esteban, Jamal i Keisha, Doyle, Oscar oraz Isabelle z Cindy. Spunkmeyer dawno już spał. Przez całą drogę sączył „skradzioną” uprzednio whisky, to też gdy grupa dotarła na miejsce, zaczął coś mamrotać pod nosem i tak, jak położył się na ziemi pod jednym z drzewek, tak zasnął. Doyle i Esteban musieli przenieść go do namiotu, gdyż wszystkich wokół denerwowało chrapanie i czkawka pijanego w sztok kapitana.
- Nie wiem jak wy, ale ja do tej pory mam w głowie poranną akcję na stacji. Brrrr… Mało brakowało. Tak się bałam.- zaczęła Keisha. Jamal kontynuował:
- Niepotrzebnie wybiegłaś nam na pomoc. Tylko potykałaś się o własne nogi. Już myślałem, że któryś cię uje bie…- gdy wszyscy wybuchli przytłumionym, z racji potencjalnego niebezpieczeństwa, śmiechem, Keisha rzuciła- palant- i pokazała bratu środkowy palec. Ten natomiast puścił jej oko i uśmiechnął się szeroko do pozostałych. Esteban rzekł:
- Nie możemy więcej prowokować takich sytuacji. Sami widzicie, co się dzieje, kiedy usłyszą hałas. To ich przyciąga jak muchy go psiego gó wna.
- Esteban ma rację. Mieliśmy szczęście, że nie było więcej tych sukinsynów w okolicy. Dobrze, że mamy Richarda. Koleś ma łeb na karku.- rzekł Bryan czyszcząc tradycyjnie swoją M4kę. Keisha wyraźnie zainteresowała się jego postacią:
- Wydawało mi się, że już go gdzieś kiedyś widziałam… Mam nieodparte wrażenie, że znam tego faceta…
- Bo to jeden z najbardziej poszukiwanych płatnych zabójców na zachodnim wybrzeżu.- wydedukował Oscar.- koleś jest zajebisty!
- Skończ pieprzyć koleś. Nie ma znaczenia, co robił. Szczerze mówiąc mnie to g ówno obchodzi. Ważne, że dwa razy uratował nam tyłki i widać, że chce dobrze dla grupy.- skarcił młodego punka podenerwowany Miguel.
- Jest przystojny. Chętnie poznałabym go bliżej.- rzekła Keisha robiąc maślane oczy i wpatrując się w płomienie ogniska. Jamal przełknął kęs batonika i rzekł:
- Przykro mi siostrzyczko, ale on jest biały, a ty jesteś czarna. Dobrze wiesz, jak jest w naszych kręgach…
- A ja jestem Latynosem, tak samo jak Esteban.- rzekł zdecydowanie Miguel.- Teraz jest tylko czarne i białe mięso, więc do ku rwy nędzy wyeliminujcie sobie z głowy głupie stereotypy, bo jak nie będziemy współpracować, skończymy jak ci, których dzisiaj musieliśmy drugi raz wysłać w zaświaty. A teraz przepraszam, ale idę się odlać.- zakończył Ferro i patrząc na Jamala wstał. Czarnoskóry młodzieniec spuścił wzrok wiedząc, że palnął głupotę. Czuł na sobie spojrzenie niepocieszonej siostry, ale nie podniósł wzroku. Miguel odszedł kilka metrów dalej i oddał się zapowiedzianej uprzednio czynności. Wiedział, że to najmniej odpowiedni moment do wspomnień, ale miał w głowie Sandy. Dziewczyna cały czas do niego wracała. Przez te kilka dni jego świat zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni, życie nabrało tempa i cały czas przyspieszało. Działo się tak dużo, że nie miał czasu nawet tego studiować. Stare sprawy zostały zastąpione nowymi i tak było w kółko. Poczuł krople łez na policzkach. Zapiął spodnie i odwrócił się.
- Jezu!- krzyknął, widząc przed sobą postać.
- Ćśśś… Miguel. To ja, Isabelle. Wiem, że przyszłam w nieodpowiednim momencie, ale… Chyba zbyt surowo cię potraktowałam. Przepraszam. Byłam zdenerwowana. Już kilka minut po naszej kłótni wiedziałam, że spie przyłam sprawę, ale… nie miała odwagi cię przeprosić.
Doskonale cię rozumiem. Nie masz za co przepraszać.- odparł Miguel. Isabelle kontynuowała:
- Bo widzisz… Hmmm… Miałam córeczkę. Była chora…
- Heeej. Ćśśś. Jeśli nie chcesz to nie mów.
- Nie.- przerwała mu zdecydowanie.- Nie. Chcę się komuś wygadać. Już dłużej nie zniosę tego milczenia. To mnie zabija wiesz?
Miguel skinął na znak, że rozumie. Isabelle kontynuowała:
- Rehabilitacja i leki były bardzo drogie. Nie miałam pieniędzy na to wszystko. Moi rodzice zmarli wiele lat temu, a ja zostałam z tym sama. Ojciec Sary, bo tak miała na imię…- tutaj załamała głos, ale przezwyciężyła falę żalu- ojciec Sary odszedł, gdy dowiedział się, co jej dolega. Zostałam kompletnie sama. Musiałam jakoś zarobić…
- No i?- wtrącił Miguel, ponieważ widział, że Isabelle ma problem z odpowiednim doborem słów.
- Pytałeś kim byłam, zanim to wszystko się zaczęło. Pracowałam jako… no wiesz… Ech… Byłam prostytutką. Robiłam co chcieli ci wszyscy faceci, tylko dlatego, żeby moja malutka córeczka mogła jakoś godnie żyć… A teraz… Ona nie żyję… A ja umarłam razem z nią…
Isabelle rozpłakała się i oparła o drzewo. Miguel nie zastanawiając się dłużej objął dziewczynę i mocno przytulił. Wyglądali jak zaklęty w statyce pomnik Romea i Julii- nieszczęśliwych kochanków, którzy nie mogli być razem. Płomienie ogniska rzucały na nich lekki blask, jak gdyby nadzieję, która zostanie ponownie w ich sercach zaszczepiona, bo przecież stary świat upadał, ale Miguel wiedział, że to właśnie oni pozostali ludźmi, i że to właśnie oni muszą zbudować go na nowo.
- Już dobrze Isabelle. Wypłacz się. Ja jestem przy tobie i nic ci nie grozi…- szeptał jej do ucha głaszcząc dziewczynę po włosach. Pachniały tak pięknie, że Ferro nie mógł skupić się na niczym innym, chciał w nich zatonąć. Chciał stać się jednością razem z jej osobą.
- Dziękuję ci, wiesz?- rzuciła z tonem pełnym nadziei.
- Za co?- spytał Miguel.
- Za to, że pozostałeś człowiekiem…- odparła i pocałowała go w policzek. Miguel zarumienił się, ale nie było to widoczne w słabym blasku ognia.
- Może pójdziemy do reszty, co? Cindy została z chłopakami, a nie chcę, żeby słuchała wywodów Oscara.- przetarła łzy i z lekkim uśmiechem wypowiedziała ostatnie zdanie.
- W porządku.- odwzajemnił uśmiech Miguel.- Chodźmy. Swoją drogą, jak poznałaś Cindy? Hmm?
- To długa historia Miguel. Opowiem ci ją jutro, ok.? Już chyba dość wrażeń, jak na dzisiejszy dzień.
- W porządku.- rzekł Ferro, gdy byli już blisko ogniska. Miguel spostrzegł, że mała Cindy zasnęła na trawie, a pozostali raczyli się wyśmienitą whisky, jaką był Jameson. Butelka krążyła z rąk do rąk, ale mężczyzna spostrzegł, że flaszek było jeszcze kilka.
- To ja zaniosę Cindy do namiotu i położę się obok niej, a wy bawcie się dobrze.- rzekła Isabelle i ze słabym uśmiechem podeszła do dziewczynki, wzięła ją w ramiona i skierowała się w kierunku namiotu.
- No, no, no. Amigo! Widzę, że nasza „Pani milcząca” w końcu otworzyła usta. Czy aby nie klękała, kiedy to mówiła?- Spytał z szerokim uśmiechem Esteban, po czym reszta wybuchła śmiechem.
- Fuuuj. Jesteście obrzydliwi. Wam, facetom, tylko jedno w głowie.- rzekła z niesmakiem Keisha i przejęła od Oscara butelkę alkoholu.
- Jesteś pop ieprzony Amigo. Zamknij się, bo ci przylutuję.- rzekł roześmiany Miguel i usiadł obok przyjaciela.- tylko rozmawialiśmy.
- Tylko zasuń rozporek, zanim powiesz cokolwiek innego Miguel.- dorzucił do pieca Doyle i puścił oko do roześmianego Estebana.
- Chłopaki, dajcie spokój, byłem się odlać. Ooo, dzięki Keisha. Tego potrzebowałem po dzisiejszym dniu. – odparł Miguel przechwytując kończącego się Jamesona od Keishy. W tym momencie niemal bezszelestnie nadbiegli Richard i Pablo. Wszyscy skierowali swój wzrok na Frosta, jak się okazało trafnie, bo od razu rzekł:
- Esteban, zbudź Juareza. Nie chce wam przerywać miłego wieczoru, ale wydaje się, że mamy towarzystwo… I to całkiem niedaleko…
- Znowu szwendacze?- spytał podenerwowany Doyle. Frost pokręcił przecząco głową i rzekł:
- Nie. Szabrownicy. Powiem więcej… Wkurzeni szabrownicy… Całkiem sporo i całkiem niedaleko… Chyba nas zauważyli…
Powiem szczerze, że nie przepadam za książkami, jest tylko parę książek które czytało mi się miło i to opowiadanie do nich należy. Człowieku pisz to dalej bo już nie mogę się doczekać ;-)
Ja musiałem przeczytać 2 ostatnie rozdziały jeszcze raz bo zapomniałem niektóre fakty ;p
Jeżeli masz ochotę to pisz, bo dobrze Ci to wychodzi ;)
przejmuje twoje opowiadanie i pisze ciąg dalszy !
Zaraz wrzucam 11,12,13,14,15,16 i 17 rozdział !
K2., świetne opowiadanie! Albo raczej kilka rozdziałów powieści:) Specjalnie zarejestrowalam się na filmwebie, żeby pogratulować Ci pomysłów i podziękować za ogromną pracę, jaką zrobiłeś do tej pory:)
Mam nadzieję, że nie porzuciłeś pisania, bo mnie wciągnęło i jestem ciekawa co będzie dalej! :D Nie ponaglam, nie popędzam, cierpliwie czekam... :)
czekam z wytęsknieniem. odkryłem wadę (albo i zaletę jak kto woli) tak rzadkiego wrzucania rozdziałów musiałem sobie przeczytać wszystko od początku aby odświeżyć pamięć
Rozdział jedenasty: Krwawy szlak
*
Gang Cripsów powstał w 1969 roku w Kalifornii i, jak się później okazało, urósł do tak niebotycznych rozmiarów, że zyskał miano jednego z największych i najgroźniejszych w historii Stanów Zjednoczonych. Ich przywódca i jednocześnie założyciel, niejaki Stanley „Tookie” Williams, był nie tylko jednym z największych twardzieli Ameryki, ale też motorem napędowym brutalnych działań czarnoskórych gangsterów. Młode grupy afroamerykanów masowo napływające do organizacji siały postrach na zachodnim wybrzeżu, a lata 80te XX wieku były apogeum ich świetności. Rozpoznawalnym symbolem, który stanowił nieodzowny element stroju „Cripsa” był niebieski kolor, pokrywający przede wszystkim chusty czy czapki z daszkiem typu snapback. Niebiescy (prócz konkurencyjnego gangu Blood’s, czyli „czerwonych”) nienawidzili całym sercem „meksykańców” i „białasów”. Ci pierwsi byli po prostu konkurencją, kolejnymi gangami, które nieustannie prowadziły wojnę o terytorium i wpływy z innymi. Tych drugich- za wszystko. Jeśli jakiś „pierdo lony twaróg” czy „zawszony meksykaniec” pojawił się kiedykolwiek na terenie Compton bądź Crenshaw nigdy już stamtąd nie wracał, a i jego zniknięcie było nauczką dla innych. Taka już jest Ameryka. A raczej była, bo zmieniło się wszystko. Ludzkość nie była już na szczycie układu pokarmowego. Wielu jednak przetrwało pierwszą falę plagi. Udało się to także kilkunastu członkom gangu Crips, którzy na nieszczęście skrzyżowali swoje drogi z grupą Juareza…
**
- Eeej! Tyrone! Zaparkuj tutaj czarnuchu, słyszysz? Zaparkuj tutaj, zaje biste miejsce!- grzmiał pasażer srebrnego lowridera siedzący tuż obok kierowcy, który miał na imię Tyrone.- elegancka miejscówka. Przekimamy się tu czarnuchy!- kontynuował swój monolog mężczyzna z zasłoniętą niebieską chustą twarzą. Był to przysłowiowy kawał chłopa. Przypominał jeden z tych siedzących posągów, które okalały wnętrza sanktuariów azteckich świątyń. Miał grubo ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i szerokie barki. Jeśli ktoś miałby określić jego somatotyp sylwetki, na pewno sklasyfikowałby go jako czystej krwi mezomorfika, czarnoskórego Arnolda Schwarzeneggera. Z pewnością był przywódcą grupy Cripsów, która przetrwała apokalipsę. Z tyłu samochodu siedziało trzech mężczyzn, ubranych w białe koszulki na ramiączkach i czapki z daszkiem, najczęściej niebieskiego, jednolitego koloru. Jeden z nich miał na twarzy zawiązaną bandamę, tak, że linia jego oczu była ledwo widoczna. Przypominał raczej rewolwerowca, który za chwilę miał uczestniczyć w napadzie na pociąg. Tyrone, kierowca, był około dwudziestoletnim młodzieńcem, niezwykle szczupłym, wręcz anemicznym na tle swojego sąsiada. Posiadał krótkie, elegancko przystrzyżone włosy, które zawsze prezentują się schludnie i efektownie, jak to u czarnoskórych bywa. Nosił nieco luźniejszą koszulkę na ramiączkach koloru szarego i krótkie, jeansowe spodnie poplamione szkarłatnym kolorem. Na stopach miał żółte sneakersy firmy New Balance- o tak! Afroamerykanie uwielbiali tą firmę, zwłaszcza, że krój obuwia tej marki idealnie komponował się z ich wyglądem. Lowrider, którym kierował Tyrone zjechał po niewielkiej skarpie z autostrady i zatrzymał się na prerii, kilkanaście metrów od głównej drogi. Za nim leniwie wtoczyły się na otwartą przestrzeń pozostałe trzy auta- stary Pickup, czerwonego koloru, biały cadillac z odsłoniętym dachem i piękny, czarny, lśniący Dodge. Oprócz tego zza aut wyłoniły się jeszcze dwa motocykle, sądząc po odgłosie silników najprawdopodobniej hondy- na jednej z nich siedziały dwie osoby. Najpierw otworzyły się drzwi srebrnego lowridera. Pierwszy w kolejności wysiadł z niego olbrzymi mężczyzna, która uprzednio instruował Tyrone’a, gdzie ma zaparkować. Z kolei sam Tyrone i trzech pozostałych, jadących na tylnim siedzeniu. Z czarnego Dodge’a wysiadło czterech Cripsów, a z cadillaca kolejna czwórka. Jedną z osób była kobieta, z długimi, brudnymi od kurzu i potu dredami. Pickup miał tylko trzech pasażerów. Kierowca i pasażer z lewego siedzenia szybko opuścili pojazd, a trzeci, ostatni, stał na pace z tyłu i dzierżąc shotguna obserwował teren. Motocykliści także zsiedli ze swoich Hond- gdy zdjęli kaski, okazało się, że osobą siedzącą tuż za kierowcą jednej z nich była kolejna dziewczyna, dużo młodsza i bardziej zadbana. W sumie na prerii obok drogi stało teraz dziewiętnastu członków gangu Crips, siedemnastu mężczyzn i dwie kobiety, wszyscy w różnym, choć najczęściej nie przekraczającym trzydziestki wieku. Każde z nich uzbrojone po zęby w najróżniejszego rodzaju pistolety typu Glock, Beretta czy Colt. Pukawki wystające zza ich pasków lśniły w świetle reflektorów niczym bombki na choince podczas wigilii Bożego Narodzenia. Wysoki dryblas zdjął z twarzy chustę i zaczął intensywnie rozglądać się po okolicy. Rzekł:
- Wyłączcie reflektory czarnuchy. Te kupy gó wna mogą się tu kręcić…
- Ej, Malachi, a jak szli za nami?- rzucił w stronę herszta jeden z zamaskowanych bandziorów rozglądać się przy tym nerwowo. Olbrzym, który miał na imię Malachi syknął:
- To ugryzą cię w dupę Tray.- reszta wybuchał śmiechem. Wysoki rzekł:
- Morda w kubeł czarnuchy. Shondra, co nam zostało do żarcia? – Brudna, najprawdopodobniej naćpana dziewczyna nazwana Shondrą, podeszła chwiejnie do Malachi’ego i nie mogąc ustać na nogach rzekła:
- Gó wno mnie to obchodzi, ile zostało. Nie jestem twoją służącą fiucie i nie będę za każdym razem liczyć pie parzonych puszek…- nagle poczuła na policzku mocne uderzenie dłoni. To spowodowało, że zachwiała się momentalnie i upadła na plecy jęcząc z bólu. Malachi przetarł krwawiące kostki prawej dłoni i rzekł:
- Nie tym tonem dz iwko! Masz ku rwo wstać i policzyć te pie rdolone puszki albo poderżnę ci gardło i to ciebe przyrządzę dla moich czarnuchów!
- Ziom, ta je bana ćpunka ma Hiv. Wolę zdychać z głodu niż żreć to ścierwo.- po raz kolejny towarzystwo wybuchło śmiechem, podczas gdy Shondra starała się podnieść szlochając przy tym paskudnie.
- Zamknąć się. Tyrone, zobacz ile mamy żarcia, bo przecież ta dzi wka nie umie liczyć do dziesięciu. Kenya, chodź tu do mnie!- młoda dziewczyna, ta zdecydowanie ładniejsza niż jej kompanka, podeszła ponętnie w stronę Malachi’ego i położyła mu dłonie na muskularnej klatce piersiowej.- Każdy wie, co ma robić. Nie chcemy problemów czarnuchy, jasne?- Kilku parsknęło coś leniwie na znak, że rozumieją, a ich przywódca skierował się razem z Kenyą w stronę srebrnego lowridera. Kiedy już miał otwierać drzwi w wiadomym celu bandzior stojący na pace pickupa rzekł:
- Ejjj! EM! Tam pali się jakieś pie przone ognisko! Tam ktoś ku rwa jest! – Herszt odwrócił się na pięcie i odepchnął Kenyę. Podszedł bliżej i wyostrzył wzrok.
- O ku rwa! Czarnuchy, chyba mamy rozrywkę na dzisiejszy wieczór!- Cripsi wyjęli zza pasków pistolety. Nie wiedząc czemu Tyrone przełknął ślinę. Malachi nie spodziewał się jednak, że Richard Frost obserwuję ich bacznie, odkąd zjechali na polanę. Za kilka minut miała rozgorzeć prawdziwa bitwa.
Doyle i Esteban zbudzili pozostałych śpiących w namiotach. Ognisko tliło się jeszcze słabym ogniem, ale było dostatecznie widoczne i sprowadziło do swojego blasku niepożądane „ćmy”. Frost doskonale widział zza niewielkiego skupiska drzew zbliżającą się grupę Cripsów rozsianą po rozległym terenie.
- Brian. Przygotuj się, za chwilę będzie ostro.- rzucił patetycznie Richard nie odrywając wzroku od zbliżających się napastników. Doyle przełknął ślinę i zmienił magazynek na pełny. Miguel tymczasem klęczał przy Isabelle, która przytulała przerażoną Cindy.- Weź małą i schowajcie się w namiocie. Bóg jeden wie, co się wydarzy. Połóżcie się na brzuchu i nie podnoście, dopóki nie przyjdę po was.- Isabelle całując w czoło podenerwowaną dziewczynkę zamrugała na znak, że rozumie.- Aha. Jeszcze jedno.- kontynuował Miguel.- Weź to, nie sądzę żeby ci się przydało, ale… Na wszelki wypadek.- chwycił jej dłoń i wepchnął w nią swojego Colta, którego zabrał z domu, zanim to wszystko rozpętało się na dobre. Przytulił mocno Isabelle i Cindy i wstając odwrócił się na pięcie.
- Miguel, zaczekaj.- szepnęła przerażona kobieta. Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na nią wzrokiem pełnym współczucia i tęsknoty.- Wróć cały i zdrowy. Obiecaj mi to.- Miguel uśmiechnął się słabo i równie niepewnie odparł:
- Obiecuję.- po czym odsunął poły namiotu i pospieszne z niego wyszedł. Tymczasem na zewnątrz panował istny rozgardiasz. Esteban stał oparty o jedno z drzew w odległości kilku metrów od kamiennego Frosta. Juarez klęczał razem z Pablo kilkanaście metrów dalej i mierzył w stronę zbliżających się maruderów. Doyle leżał dalej, gdzieś za namiotami wtopiony w mrok, zastygły niczym posąg i mierząc ze swojego karabinu patrzył w siną dal. Keisha spoczywała obok Jamala, tuż przy namiotach. Patrzyła ze strachem w oczach na przechodzącego Miguela, by po chwili skierować wzrok w innym kierunku. Oscar jak to Oscar. Nim zajął swoją pozycję tuż przy Estebanie wciągnął pokaźną ilość amfetaminy, po czym poranna ekstaza powróciła z podwójną siłą:
- Dajcie mi tych popaprańców, ku rwa!- rzekł podniesionym głosem.- Przykmnij się idioto, bo będzie po nas, kapujesz?- syknął w jego kierunku Esteban i ponownie mocno chwycił swojego shotguna. Spunkmeyer bawił się magnum stojąc niedaleko Frosta. Obserwował wszystkich jadowitym wzrokiem, a gdy lekko przykucną pociągnął, spory łyk z butelki, którą przed chwilą otworzył, skrzywił się nieco i czekał. Miguel podbiegł do Frosta.- Ilu ich jest?- ten rzekł:
- Naliczyłem dziewiętnaście osób. Dwie kobiety, reszta kolesie. Wśród nich jest kilku dzieciaków. Pamiętaj Miguel. W tym wypadku najpierw strzelaj, potem myśl. Albo my albo oni.- Ferro doskonale to rozumiał. Juarez całkowicie zaufał Richardowi, więc powierzył mu zorganizowanie szybkiej akcji. Wiedział, że zabójca jest jedyną kompetentną osobą (o ile można o tym tak powiedzieć), która może nimi pokierować w takich sytuacjach, wszak na stacji benzynowej wyszli z opresji dzięki niemu. Sum a sum a rum, wszyscy czekali na decyzję, jaka padnie ze strony Richarda, a że gang był coraz bliżej, decyzja ta musiała niebawem paść. Mijały sekundy. Sylwetki, a raczej ciemne plamy majaczące gdzieś w poświacie księżyca stawały się coraz większe. Frost czekał. Obserwował i czekał. Widział, że bandziory zaczną za chwilę okrążać zagajnik, to też musiał reagować:
- Teraz!- krzyknął głośno i mierząc ze swojego pistoletu oddał pierwszy strzał. Dało się słyszeć stłumiony krzyk, po którym coś ciężkiego padło na ziemię. Trafił. Po chwili odezwały się pistolety reszty jego kompanów. Seria Doyle’a z karabinu maszynowego przecięła powietrze. Ktoś drugi padł na ziemię. Postać będąca najbliżej zagajnika krzyknęła:
- Do samochodów, kuu rwa! Do samochodów!- Crips było w odwrocie. Pospiesznie rzucili się do ucieczki w stronę swoich gablot, ale Richard wiedział, co nastąpi potem.- Wstrzymajcie ogień!- rzucił komendę. Kiedy przestali strzelać, Frost usłyszał warkot silników i zobaczył, jak włączają się reflektory pojazdów. Cztery samochody poczęły z wolna posuwać się w stronę ogniska, a zza każdego z nich zaczęły padać strzały.
- Doyle!- krzyknął Richard.
- Co jest?
- Nie strzelaj w opony! Jak wyjdziemy z tego cało, samochody przydadzą się nam, jak jasna cholera!- grzmiał Frost, jak gdyby nie on i strzelał mierząc niezwykle spokojnie. Zobaczył, że jedno auto skręca w prawym kierunku. Wiedział, że będą chcieli objechać ich obozowisko i powystrzelać, jak kaczki. Byli uzbrojeni po zęby. Frost dostrzegł wcześniej kilka kałasznikowów i strzelby. Mieli też z pewnością zdecydowanie więcej amunicji. Po chwili jednak samochody zatrzymały się, jakby na rozkaz. Minęło kilka sekund. Za chwilę odezwał się głos:
- Ziomy! Wyluzujcie, ku rwa! My chcieliśmy się z wami przywitać, a wy na pie rdalacie do nas, jak poj bani!- znów chwila ciszy. Głos kontynuował po chwili:
- To jak będzie? Przybijemy piątkę na zgodę?- Odpowiedź padła od Doyle’a. Precyzyjnym strzałem przebił szybę czarnego Dodge’a i uwolnił mózg kierowcy, który teraz w postaci płynnej utworzył różowy pejzaż na szkle.
- Zaje bane twarogi! Ognia czarnuchy!!!- Ryknął herszt gangu i seria pistoletów i karabinów odezwała się z impetem. Kule świstały między zaroślami, niczym wściekłe, afrykańskie pszczoły chcące użądlić swoje ofiary. Pułapka okazała się skuteczna. Samochody stanowiły świetną anty ogniową zaporę, której Frost i spółka nie byli w stanie przełamać, zwłaszcza, że tylko kilka osób z ich grupy umiało posługiwać się bronią. W pewnym momencie Doyle zaczął się wiercić i kręcić w nerwach. Mamrotał coś pod nosem i bezskutecznie rozglądał się po bokach. W końcu podniósł głowę i krzyknął zachrypniętym głosem:
- Frost! Frooost! Skończyła mi się amunicja, kur wa mać!- Richard właśnie przeładowywał magazynek. Rzucił przelotne spojrzenie w kierunku Briana i przekręcił głowę tak, że niezwykle komicznie zafalowały jego długie włosy. Złapał za szynę celowniczą jeden ze swoich pistoletów i cisnął nim w stronę żołnierza. Doyle złapał go, znów się położył i zaczął czołgać w kierunku niewielkiego drzewa akacji, które było dogodnym miejscem do schronienia. Tymczasem Esteban wystawił lufę za drzewo i mierząc niezwykle precyzyjnie oddał strzał. Ktoś krzyknął i upadł do tyłu. Meksykanin uśmiechnął się szyderczo i sięgnął do kieszeni spodni po amunicję. W tym momencie któryś z czarnoskórych gangsterów wychylił się zza prawego skrzydła drzwi pickupa i oddał serię z kałasznikowa w stronę Richarda. Jedna z kul zahaczyła o jego lewe ramię. Frost skrzywił się w grymasie bólu, ale nie jęknął. Oparł się tylko o drzewo i osunął na ziemię. Odruchowo przyłożył dłoń do rany, żeby w jakikolwiek sposób zatamować krwawienie. Dostrzegł to Miguel.- Richard! Ej, stary! Nic ci nie jest ? Słyszysz mnie?- Mężczyzna maksymalnie wtopił się w pień i odwrócił głowę w przeciwną do Ferro kierunku. Muskały drzewo niczym w strzelaninie z westernu.
- Nic mi nie jest. To draśnięcie. Właśnie skończyła mi się amunicja.- Miguel schylił się maksymalnie i jak najszybciej podreptał (z racji opuchniętej kostki) w kierunku rannego kompana.
- Nic mi nie będzie, do jasnej cholery. Nie dramatyzuj.- syknął, nie chcą pokazać cierpienia, Richard.- Ferro przypatrzył się jego ranie i widział, że kula drasnęła tylko ramię zabójcy.
- Jak tak ku rwa dalej pójdzie, poślą nas do piachu w ciągu kilkunastu minut…- nie zdążył dokończyć, gdyż kolejna seria z kałasznikowów przecięła powietrze tuż obok nich. Miguel rozejrzał się. Pablo i Juarez borykali się ze zmianą magazynków. Oscar i Esteban strzelali na oślep, ponieważ Crips sięgnęło po grubszy kaliber. Jeśli którykolwiek wystawiłby głowę za drzewo natychmiast zostałaby ona podziurawiona pokaźną ilością pocisków. Keisha i Jamal nie oddali ani jednego strzału. Prawdę mówiąc Miguel nie dziwił się rodzeństwu, które zaszczute i zdezorientowane pilnowało Isabelle i Cindy. Byli po prostu zbytnio oddaleni, żeby uczestniczyć w obronie. Doyle i Spunkmeyer pruli ze swoich pukawek nieco pewniej niż inni, dając czas na podjęcie jakiejś decyzji Frostowi, który teraz wysunął się na piedestał. Samochody były coraz bliżej, a Miguel zauważył jeden, który teraz odbijał w prostopadłym kierunku, żeby jego pasażerowie zaatakować mogli obóz z drugiej strony. Strzelił kilkakrotnie w kierunku szyby kierowcy. Jedna z kul trafiła w głowę zamaskowanego bandytę. Ciało wygięło się lekko do tyłu, po czym bezwładnie runęło na kierownicę pojazdu. Zawył klakson. Przeraźliwy, miarowy i denerwujący dźwięk niósł się tak głośno, że Miguel na chwilę musiał zatkać uszy.
- Teraz to mamy ku rwa przerąbane.- rzekł spocony Richard dysząc ciężko.
- Albo oni. Spójrz!- Mężczyźni wysunęli głowy za pień akacji. Kilkanaście sylwetek schodziło ze skarpy łączącej autostradę z równiną łąki.
- Może mamy jakąś szansę.- wycedził Miguel.
-Jak dobiorą im się do tyłków, osłaniaj mnie.- rzucił beznamiętnie Frost.
- Co ty chcesz…
- Zamknij się i osłaniaj mnie Miguel. Nie ma czasu na ceregiele.
- W porządku.- skinął niepewnie Meksykanin.- W porządku.- powtórzył. Samochody z kolumną bandziorów były już tylko dwadzieścia, może piętnaście metrów od linii drzew. Nagle kilku członków gangu krzyknęło przeraźliwie. Auta zatrzymały się, a część oprychów przerwała ogień. Nie wiedzieli czy mają patrzeć w tył czy w przód. W końcu najwyższy, zamaskowany mężczyzna krzyknął:
- Na tył! Na tył czarnuchy! Ku uuuuuurwa!- okazało się, że szwendacze skorzystały z galimatiasu i załapały się na darmową wyżerkę. Inteligencja gangu nie była zbyt wysoka, zapomnieli bowiem o najważniejszym wrogu, który czaił się w mrokach nocy i czekał na dogodną do ataku okazję. Plaga absolutnie nie skończyła zbierać żniwa. Wszyscy bandyci otworzyli ogień w kierunku napierających zombie. Richard podniósł się, jak gdyby zapomniał o bólu ramienia. Spojrzał się na Miguela i rzekł:
- Wiesz, co masz robić, Amigo!- uśmiechnął się i wybiegł zza akacji kierując się w stronę samochodów. Widząc to Ferro ruszył za nim zapominając prawie całkowicie o bólu kostki. Oscar zawył z radości i zanim Esteban zdołał go powstrzymać pobiegł za dwoma towarzyszami. Meksykanin pokręcił głową i zrobił to samo. Juarez, Pablo i Doyle nie czekali na zaproszenie. Dołączyli do nacierających Miguela i Richarda. Tylko Spunkmeyer cichutko obserwował sytuację i schował swoje magnum do kabury. Frost dopadł jak strzała do pierwszego auta. Na ich szczęście nawet kierowcy opuścili pojazdy i teraz zawzięcie strzelali do grupy kilkunastu szwendaczy konsumujących ich nieszczęsnego „zioma”. Shondra stała oparta o drzwi cadillaca i chwiejąc się strzelała na oślep. Usłyszawszy za sobą kroki odwróciła głowę- Co jest kur…- ale nie zdążyła dokończyć, gdyż śliskie ostrze przebiło na wylot jej podbródek. Dziewczyna osunęła się po karoserii na ziemię i zastygła w bezruchu. Miguel przyłożył lufę do potylicy jakiegoś dzieciaka, ale nim ten zdołał się odwrócić oddał strzał. Gdy zwłoki chłopaka znalazły się na ziemi Ferro przełknął ślinę i zamknął oczy. Tymczasem Juarez i Pablo rzucili się z nożami na dwóch pozostałych gangsterów. Z racji braku amunicji musieli radzić sobie nieco inaczej. Juarez przewrócił na ziemię strzelającego wyrostka i wpakował scyzoryk w jego brzuch. Dzieciak zawył, ale nadal próbował walczyć- Malachi! Ku urwa! Pomocy! Pomocy!- Malachi- najwyższy, dobrze zbudowany przywódca gangu odwrócił głowę zdezorientowany, ale poczuł na szyi uścisk dłoni. W wyniku zaskoczenia wypuścił UZI z dłoni. To Pablo zawisł mu na szyi i próbował zatopić ostrze swojego noża w gardle Malachi’ego. Przeliczył jednak swoje siły na zamiary. Potężny afroamerykanin złapał jego przeguby i z rykiem wściekłości rozerwał uścisk. Przerzucił nad głową młodego Latynosa i cisnął nim o ziemię. Nóż wypadł Pablo z rąk, gdy uderzył czołem o kamienistą powierzchnię prerii. Zawył z bólu i z wolna obrócił się na plecy. Zobaczył nad sobą olbrzymią sylwetkę łysego dryblasa, który postawił nogę na jego brzuchu:
- Ty zas rane, meksykańskie ścierwo. Módl się teraz do swojego Jezusa, żeby ci wybaczył, bo ja nie wybaczam.- Po tych słowach Malachi podniósł nogę i potężnym tąpnięciem uderzył w brzuch młodego mężczyzny. Pablo odchylił głowę do tyłu. Z ust pociekły mu stróżki krwi. Malachi natomiast zrobił krok i z całych sił stanął na głowie dogorywającego Latynosa, tak, że jego czaszka zaczęła pękać, jak skorupka jajka. Pablo uniósł dłonie lekko do góry, jak gdyby w geście bezradnej próby obrony i zaczął nimi trząść. Im bardziej Malachi dociskał, tym mocniej drżały dłonie cierpiącego Pablo. W końcu zastygł w bezruchu, jak owad spodziewający się ataku. Malachi podniósł stopę z głowy, a raczej tego, co przypominało głowę, i patrząc na swoje dzieło splunął na zwłoki. Dostrzegł za sobą Juareza, który raz po raz dźgał młodego chłopaka w brzuch swoim nożem. Podszedł do niego pospiesznie i potężnym kopnięciem wytrącił z równowagi przywódcę grupy Miguela. Doyle nie patyczkował się z napastnikami. Zastrzelił dwóch, a gdy skończyła mu się amunicja poderżnął gardło kolejnemu. Oscar tymczasem pastwił się nad zaskoczonym mężczyzną w niebieskiej czapce z daszkiem. Wyjął zza paska swój ulubiony oskard i rąbał bezwzględnie głowę krzyczącego bandziora. Richarda zaskoczył szwendacz. Po tym jak powalił kolejnego oprawcę poczuł za sobą dźwięk kłapiących szczęk. Błyskawicznie odwrócił się i odskoczył. Podniósł nogę na wysokość jego głowy i skręcił kark atakującej bestii. Cripsi co prawda uporali się z grupą szwendaczy, ale nim zorientowali się, że Frost i spółka zaatakowali ich tyły, było już za późno. Teraz na łące zostało tylko kilku gangsterów strzelających w mroku na oślep. Miguel popatrzył w stronę Frosta, który uporał się ze szwendaczem, ale poczuł za sobą odgłos odbezpieczania broni. Przełknął ślinę.- to już koniec.- pomyślał. Nim padł strzał, ktoś wytrącił z równowagi napastnika. Był to Esteban, który jako ostatni dobiegł na pole bitwy. Postać razem z Estebanem upadła na ziemię, ale ku zdziwieniu mężczyzny nie był to bandzior. Raczej ona. Kenya, bo ją Esteban powalił na ziemię, wierciła się teraz w konwulsjach i perfidnie przeklinała plując w twarz Estebanowi. Była piękna, bardzo. Młody Latynos patrzył na jej twarz i nie wiedział, co ma zrobić. Przyłożył dłonie do jej policzków i rzekł:
- Ej! Eeeej! Uspokój się skarbie. Uspokój się, bo będę musiał cię unieruchomić.- Dostrzegł łzy w jej oczach. Nagle dziewczyna znieruchomiała i spojrzała się na niego.- Ja… Ja nie chciałam… Oni… Oni mnie zmuszali. Gwałcili mnie. Nie mogłam nic zrobić.- Estebanowi zrobiło się żal dziewczyny. Nie zwracał uwagi na odgłosy walki wokół. Zatonął w jej oczach, jak jeszcze nigdy w oczach żadnej innej:
- Ćśśś. Już dobrze. Będziesz z nami bezpieczna. Będziesz…- Nagle padł strzał. Kula przeszyła czoło dziewczyny na wskroś, a ta otworzyła ze zdziwienia oczy, jakby jeszcze nie wierzyła, co do końca się stało. Po chwili jej źrenice zmniejszyły się do rozmiarów ziarnka piaski, a powieki mimowolnie osunęły, jakby ważyły kilka kilogramów. Krew ochlapała Estebanowi policzki. Krzyknął z przerażeniem i spojrzał w górę. Stał nad nim Richard. Mierzył jeszcze w kierunku martwej Kenji bez jakiegokolwiek wyrazu współczucia.
-Ccccoś ty zrobił po jebie! Coś ty ku rwa zrobił! Poddała się! Nie chciała walczyć.- Frost patrzył na nią cały czas. Rzekł:
- Spójrz na jej prawą rękę łatwowierna cioto. Nie popełniaj tego błędu następnym razem, bo może mnie przy tobie nie być. Po tych słowach odwrócił się i odbiegł w innym kierunku. Esteban wrzasnął. Kenya trzymała w dłoni nóż. Martwa dłoń spoczywała teraz w bezruchu, ale znajdowała się jakiś centymetr od jego krocza, tuż przy tyłku. Odsunął się od niej momentalnie, jakby była źródłem jakiejś zarazy i oparł o ziemię dysząc i patrząc z niedowierzaniem to na jej twarz, to na dłoń. Miguel kucnął obok przyjaciela i poklepał go po ramieniu.- O mały włos, Amigo. O mały ku rwa włos.- rzekł i spojrzał na martwą dziewczynę. Odgłosy walki ucichły. Kilku bandziorów porzuciło chęć do strzelania i po prostu rozbiegło się w różnych kierunkach. Estebana i Miguela wyrwało z letargu coś innego. Gruby głos hersza gangu:
- Cofnijcie się białasy albo go zastrzelę. Zastrzelę to ścierwo, przysięgam!!!- grzmiał Malachi, barczysty, zamaskowany mężczyzna. Oscar i Doyle stali tuż przy Richardzie i ciężko dyszeli. Miguel pomógł wstać Estebanowi, po czym z wolna obydwaj podeszli do Frosta i spółki. Naprzeciw nich, w świetle reflektorów stał Malachi, trzymał za szyję Juareza, którego twarz przypominała obitą gruszkę. Za Malachim stał młody chłopak z pistoletem w dłoni, kręcący się wokół własnej osi i nerwowo rozglądający. Miguel usłyszał warkot silnika zza pleców. Dodge, który starał się objechać ich z drugiej strony był już daleko w tyle, jednak dopiero teraz Ferro wyrwany z szału bojowego mógł skupić się na otaczającym go świecie. Wokół leżało pełno trupów. Zarówno szwendaczy, jak i członków gangu. Miguel naliczył ich dwanaście. Dwóch stało naprzeciwko nich, także wychodziło na to, że piątka bandziorów gdzieś uciekła, jeden, może dwóch na pewno czarnym Dodge’m. Ferro zauważył kilka metrów dalej zmasakrowanego, martwego Pablo. Esteban także:
- O Jezu! Pablo… O nie…- jęknął drżącym głosem.
- Puść go, koleś, a pozwolę tobie i twojemu kumplowi odejść.- rzekł ze stoickim spokojem Frost.
- Chyba żartujesz białasie!- ryknął i zaśmiał się Malachi. Zaczął z wolna wycofywać się w stronę jednego z samochodów:
- Tyrone! Odpal jakieś auto! Słyszysz gówniarzu!? Odpal auto albo… Ej… Ej! Co ty robisz? CO TY KUR WA RO…- padł strzał. Potylica Malachiego strzeliła, jak pękająca piłeczka do ping ponga. Przywódca zwolnił uścisk i zatoczył się do tyłu. Juarez upadł na kolana i zaczął pospiesznie łapać oddech. Z obozowiska nadeszła Keisha z Jamalem i Isabelle z Cindy. Miguel zobaczył to i krzyknął:
- Isabelle! Wracajcie do namiotu! Tu jeszcze nie jest bezpiecznie!- Lecz kobieta nie słuchała. Patrzyła tylko na zmasakrowane zwłoki Pablo i zasłaniała oczy przerażonej Cindy. Keisha zaczęła płakać i wtuliła się w pierś brata, który także jęknął w geście rozpaczy. Frost tymczasem wymierzył w stronę młodego chłopaka, który przed chwilą zastrzelił Malachiego. To samo zrobił Esteban. Chłopak rzekł:
- Jestem Tyrone… I cieszę się, że zabiłem tego sukinsyna.
- Rzuć broń dzieciaku.- rzekł patetycznie Richard nie spuszczając wzroku z jego sylwetki. Tyrone posłusznie wykonał polecenie. Tymczasem Juarez dostrzegł martwego Pablo:
- Nieeeeeeeee!!!- dopadł do niego, jak wystrzelony z procy i spojrzawszy na jego twarz, zaczął szlochać . Tymczasem Miguel zainteresował się jedną rzeczą. Gdzie był Spunkmeyer? Właśnie w tym momencie padła odpowiedź, a raczej strzał, który posłużył za odpowiedź. Potężne magnum i świetne oko kapitana Michaela Spunkmeyera zawsze dawały w rezultacie mieszankę śmiertelną. Kula dosięgła ofiary. Był nią Juarez. Była nią jego głowa. Potężny pocisk rozpłatał czaszkę i mózg na kilka części. Płaczący Juarez urwał swoją „ostatnią sonatę” jak telewizyjny koncert operowy, który został nagle przełączony na inny kanał przez niezainteresowanego widza:
- Dwa do zera dla Spunkmeyera!- krzyknął z oddali kapitan i zaśmiał się szyderczo. Silnik Hondy szumiał głośno a reflektor dawał niemalże mleczne światło, które teraz padało na polanę i oślepiło wszystkich, zaskoczonych sytuacją.
- Do zobaczenia niedługo, skur wysyny! Jeszcze do was wrócę i odpłacę się za wszystko!- rzucił na sam koniec i dosiadłszy motocyklu ruszył z impetem po prerii w kierunku przeciwnym do Sacramento. Frost nie zdążył zareagować, gdyż Spunkmeyer był zbyt daleko, w dodatku światło oślepiło jego oczy. Wszyscy patrzyli za odjeżdżającym kapitanem. Esteban dopadł do Pablo i Juareza, uklęknął i spojrzawszy w niebo krzyknął:
- Dlaczego! Boooże! Dlaczegoooo kuuu rwa!- zaczął szlochać. Wszyscy stali w milczeniu, jak słupy soli nie wiedząc, co robić. Nawet Oscarowi nie było już do śmiechu. Frost przestał interesować się Tyronem, co było dziwne. Miguel wiedział dlaczego:
- Słuchajcie uważnie. Zwijać namioty, amunicję i broń. Ile zdołacie zebrać. Do samochodów.- rzekł Richard i zainteresowawszy się ponownie czarnoskórym młodzieńcem podszedł do niego.
- Aleee… Richard. Co jest?- Spytał nagle Brian Doyle.- Nagle poczuł na ramieniu dłoń Miguela, którzy rzucił- autostrada- po czym ruszył biegiem w stronę namiotów. Kilkadziesiąt sylwetek wynurzało się z lasu wraków i z potępieńczym jękiem zmierzało w kierunku ocalałych. Gdy wszyscy, prócz Estebana, poszli pakować swoje rzeczy, Frost spojrzał na Tyrone’a:
- Będziesz sprawiał kłopoty?
- Ja? Nie, co pan.
- Ech… No dobra. I nie pan. Mów mi Richard. Jak będziesz je sprawiał zabiję cię bez ostrzeżenia. A teraz pomóż reszcie i do wozu.
Sorry, że tak długo, ale jak to się mówi "duty calls", rozdział kilkustronicowy wbrew pozorom pisze się ciężko, gdyż poprowadzenie akcji nie należy do najprostszych czynności. Nawet pisarz zawodowy, który ma "lekkie pióro" tworzy rozdział nawet kilka dni, a ja jestem amatorem, także wiecie... Na pewno w tym tygodniu wrzucę kolejny, jutro zacznę, a będzie on być może pojutrze lub za kilka dni. Niemniej jednak kontynuuję moje opowiadanie z miłą chęcią. Pozdro 600.
O kurczę, stary. Wróciłeś ;)
Ciągle gdzieś mi siedziało w głowie to Twoje opowiadanie, ale myślałam, że już sobie dałeś spokój. Dzisiaj wpadłam poczytać newsy przed premierą TWD i aż się uśmiechnęłam, widząc kolejne rozdziały. Poprawiłeś mi nastrój w ten kijowy dzień. Biegnę czytać, bo tęskniłam za Richardem.
Wieczorem, może jutro rano będzie kolejny rozdział. Jestem już w połowie, także zapewne w ciągu kilku godzin go skończę.
Rozdział dwunasty: Bestia
Wybrali dwa, spośród trzech pozostawionych przez szabrowników aut. Nie mieli zbyt wielkiego wyboru, dlatego też musieli podjąć szybką decyzję. Wybór padł na starego Pickupa i srebrnego, zdezelowanego Lowridera. Dosłownie kilkanaście sekund zajęło im spakowanie niezbędnych rzeczy i dostanie się do pojazdów. Przez dłuższą chwilę Miguel borykał się z Estebanem, który całkowicie stracił ochotę do jakichkolwiek przedsięwzięć. Klęczał nad zmasakrowanymi ciałami Pablo i Juareza, jakby był w jakimś transie. Bujał się lekko w lewą i prawą stronę nie robiąc sobie nic z nadchodzącego niebezpieczeństwa. W końcu Oscar razem z Miguelem wzięli na wpółprzytomnego kompana i, niczym bezwładnego manekina, wpakowali na tylne siedzenie Lowridera. Było kilka minut po drugiej. Zdążyli odjechać, zanim horda wygłodniałych szwendaczy na dobre zdołała dojść na niebezpieczną odległość. Lowrider jechał przodem. Prowadził go Tyrone, jako że pierwszy usiadł na miejscu kierowcy, a grupa nie miała czasu na zbyteczne ceregiele. Tuż obok siedział Richard. Był blady jak ściana, a pot gęsto spływał mu po skroniach. Upływ krwi z rozerwanego ramienia dał się we znaki młodemu mężczyźnie, dlatego też musieli jak najszybciej dojechać do Red Bluff. Frost zachował jednak rozsądek, choć czuł, że z minuty na minutę traci siły. Opaska uciskowa zrobiona z kawałka jego koszuli zatamowała na jakiś czas krwawienie, ale brawura i zmęczenie zaczęły dopiero teraz domagać się ofiary. Richard celował ze swojej broni w kierunku Tyrone’a, bo jak wiadomo, ufał wyłącznie sobie, a ich nowy kompan w zasadzie tylko się przedstawił. Znali jego imię, nic ponadto.
- Ej, ej, ej! Spokojnie koleś! Przecież nie mam zamiaru zdjąć palców z kierownicy i strzelić do ciebie!- krzyknął podenerwowany Tyrone patrząc na obszar przed sobą. Richard przełknął ślinę i zamrugał słabo oczami.- Nie mógłbyś tego zrobić, bo zabrałem ci gnata. Zresztą… Jakoś niespecjalnie ufam nowopoznanym smarkaczom z gangu, którzy jeszcze tydzień temu gotowi byli zabić za torbę zioła czy prochów… Aaaa…- jęknął na końcu i odchylając głowę złapał się za ramię. Z tyłu samochodu siedzieli Keisha i Jamal. Obydwoje mieli w dłoniach pistolety. Dziewczyna widząc cierpienie Frosta zapytała:
- Richard! Nic ci nie jest? Wszystko OK?- podniósł kciuk do góry. Ona jednak nie dała za wygraną.- Straciłeś trochę krwi i wyglądasz naprawdę strasznie. Za kilka godzin dojedziemy do Red Bluff. Znajdziemy szpital i zaszyję ranę. Nie jest aż tak paskudna, jak przypuszczałam. Nic ci nie będzie, obiecuję. Musisz tylko zachować świadomość. Proszę, nie zaśnij, to nie wskazane… Aaaa… I jeszcze jedno. Odbezpiecz broń i schowaj za pasek. Chyba nie chcesz zastrzelić tego chłopaka, kiedy palec zbytnio naciśnie spust, hmm? W tym stanie wszystko się może zdarzyć.
- Ona ma rację Richie.- wtrącił Jamal.- Spokojnie, zrelaksuj się i oddychaj głęboko. My mamy tego kolesia na muszce.- urwał i ostentacyjnie skierował pistolet w kierunku Tyrone’a.
- Ej, ej, ej! Czarny bracie, wyluzuj! Ja naprawdę nic nie zrobię!- krzyknął zaniepokojony chłopak.
- Jedź.- skwitował Richard i zastosował się do rady Keishy. Dziewczyna westchnęła i oparła głowę na siedzeniu. Jej brat nie spuszczał wzroku z nowopoznanego. Tymczasem Pickup, choć stary i zniszczony, dotrzymywał „kroku” swojemu nowszemu koledze. Kierowcą był Doyle. Minę miał nietęgą, ponieważ obok siedział Oscar, naćpany dużą ilością amfetaminy, która nawiasem mówiąc, właśnie mu się skończyła. Punk gadał i gadał, a Brian przewracał oczami i czasem zdawkowo coś odburknął w nadziei, że Oscar w końcu się zamknie. Na pace Pickupa siedział Miguel, oparty o kabinę kierowcy, obok spoczywała Isabelle i Cindy, a po ich prawej stronie siedział zwinięty niemalże w kłębek Esteban. Miguel patrzył w siną dal i wodził wzrokiem po rozległej prerii, jakby łudząc się, że to wszystko jest nadal zwyczajnym koszmarem i zaraz się skończy. Isabelle szeptała coś do nastoletniej Cindy. Dziewczynka, choć nie była już dzieckiem, zachowywała się nieco dziwnie. Przewracała oczami, jak zwierzę, które wiedziało, że za chwilę zostanie zarżnięte i podane na kolację. Włosy miała tłuste, cerę bladą, a jej dłonie trzęsły się, jak galareta. Esteban nic nie mówił. Odkąd kilkanaście minut temu opuścili teren starego obozowiska przestał płakać, wtulił głowę między kolana i zastygł tak na dobre. Noc była ciepła, cieplejsza niż można było się tego spodziewać. Lekki wiatr muskał ich włosy wlewając falę słodko- gorzkich wspomnień. Miguel pogrążył się w myślach. Obserwując autostradę, morze wraków i pojedyncze języki ognia, które czasem można było dostrzec, gdy wydobywały się z porzuconych samochodów, skupił się na Sandy. Choć od jej śmierci, jak i od wybuchu epidemii minęło zaledwie kilka dni, powoli zapominał o dziewczynie, swoim poprzednim życiu i niebezpieczeństwie, które czyhało z każdej strony. Dziwił się, że Sacramento i Los Angeles upadły tak szybko. A może tutaj był punkt zapalny? Wiedział, że toczyło się to zbyt brawurowo. Nagle zrozumiał, że jest sam, zupełnie sam, niczym palec, a otuchy dodawała mu tylko myśl, że może jego brat w Olimpii wciąż jeszcze żyje. A jeśli nie? Przestraszył się, ponieważ wiedział, że nie przejąłby się zbytnio jego śmiercią. A może…?
- O czym myślisz Miguel?- wyrwała go z letargu Isabelle.- Zmarszczył czoło i spojrzał na nią.
- Sam nie wiem. Zastanawiam się nad wszystkim po trochu. Dlaczego tak szybko Kalifornia upadła? Hmmm?
- Nie wiem. Też o tym myślałam, ale nie wiem.- odparła tak cicho, że ledwo ją usłyszał. Kontynuował rozmowę:
- Myślisz, że w innych miejscach jest podobnie? A może to idzie falowo… Może na wschód od wybrzeża jest lepiej i wojsko jest zmobilizowane w stu procentach…
- To koniec Miguel.- Ferro i Isabelle spojrzeli w stronę Estebana. Mężczyzna siedział oparty o poręcz przyczepy i kiwał się lekko wraz ze starym pojazdem. Oczy miał zupełnie puste, twarz bladą i strasznie wychudzoną.
- To koniec wszystkiego. Nie dojdziesz o co chodziło. Co się stało… To nas zjadło i wysr ało. Jezus się wkur wił. Nie było żadnej zarazy. To nie żadna broń biologiczna. Trupy wstają z grobów. Ludzie giną, a potem wstają i zabijają, wstają i zabijają…
- Skończ pieprzyć Esteban.- rzucił oschle Ferro. Jego przyjaciel zamrugał i spojrzał mu prosto w oczy:
- Tam na prerii zrozumiałem, że to nas dopadnie. Jednego po drugim. Czego ty ku rwa w ogóle chcesz? Hmm? Odpowiesz mi? Szukasz odpowiedzi na pytania, o których nawet nie masz zielonego pojęcia.- Ferro wyraźnie spochmurniał. Zacisnął mocno wargi i odparł:
- Czego chcę? Chcę żebyś się zamknął i przestał pierd olić. Ciągle tylko jęczysz, użalasz się… Kilka dni temu straciłem dziewczynę. I co? I gó wno! Stało się, ale nie użalam się nad sobą, jak pi zda! Juarez nie żyje. Pablo też. I co? Czy twoje pie przenie coś zmieni?
- Zamknij się Miguel, proszę…
- Nic ku rwa nie zmieni! Wszyscy nie żyją i ważne jest to co tu i teraz.
- Stul ten zawszony dziób, błagam!
- A ty będziesz następnym, jak nie wyrosną ci jaja!- Esteban nie wytrzymał. Zerwał się, zupełnie niczym huragan na spokojnym oceanie i z furią rzucił z pięściami w stronę zaskoczonego Miguela.
- Ty sukinsynu!- grzmiał.- Zatłukę cię! Zatłukę!- walił pięściami po twarzy przyjaciela nie zważając uwagi na to, co robi. Ferro zasłonił się, ale grad ciosów raz za razem przełamywał jego gardę. Isabelle zerwała się na równe nogi i złapała Estebana za szyję:
- Uspokój się! Człowieku, co ty robisz! Zabijesz go!- Cindy ocknęła się i zaczęła płakać. Miguel tracił przytomność. Jego twarz była teraz koloru purpurowego. Powieki zamykały się mimowolnie, a głowa odskakiwała to na prawo, to na lewo. Esteban nie przestawał. Patrzył wściekle na pobitego Miguela i uderzał raz za razem. W końcu zatrzymał pięść widząc, co zrobił. Odwrócił wzrok. Isabelle płakała, Cindy także. Doyle zatrzymał auto i błyskawicznie wysiadł z niego:
- Co tam się ku rwa dzieje?!- Lowrider także się zatrzymał. Wysiedli z niego wszyscy prócz Keishy, która przez otwarte okno studiowała zachowanie Tyrone’a. Miguelowi spłynęła strużka krwi po kącikach ust. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Esteban go uprzedził:
- Widzisz? Cco, co przez ciebie zrobiłem?- Miał w oczach łzy.- Widzisz? Ja… ja nie chciałem, przepraszam stary. Nie chciałem…
- Piep rz się cioto…- wyszeptał Miguel i stracił przytomność.
**
Znajdował się na pięknej, słonecznej plaży pokrytej złocistym piaskiem i kolorowymi muszelkami. Falochrony stały nieruchomo gdzieś w oddali, omiatane czasem nieskazitelnie przezroczystą wodą. Niebo było idealnie błękitne. Szum morza, śpiew morskich ptaków, szept liści palmowych, lekka, słodka bryza na jego ciele- śnił, wiedział o tym doskonale. Prawdę mówiąc wolał śnić. Ucieczka od rzeczywistości była w pewnym sensie wybawieniem.- Kto chciałby żyć w gnijącym świecie bez przyszłości… Phi.- parsknął w myślach. Zrobił kilka kroków wprzód. Piasek grzał jego stopy i dawał poczucie bezpieczeństwa.- Miguel?- usłyszał zza pleców.- Miguel? Czy to ty?- odwrócił się i spostrzegł Sandy. Nie zdziwiło go to kompletnie. Choć od jej śmierci minęło kilka dni, zdążył się do tego przyzwyczaić.
- Jesteś cholernym mirażem. Złudzeniem. Ciebie nie ma.- rzucił Ferro i zasłonił ją instynktownie dłonią. Sandy przemówiła:
- Jestem Miguel. I wiem, że chcesz mnie wymazać z pamięci. Czemu? Co ja ci zrobiłam?
- Nic mi nie zrobiłaś. Umarłaś. To już koniec. Daj mi święty spokój!- krzyknął Miguel, po czym odwrócił się na pięcie i zaczął biec przed siebie. Co jakiś czas odwracał wzrok i widział, jak jej sylwetka malała z każdym przebiegniętym metrem. Odetchnął z ulgą i spojrzał przed siebie. O mało nie krzyknął, bo znów ją spotkał. Tym razem miała spuszczoną głowę, włosy tłuste i poklejone od brudu, podartą sukienkę i szarą skórę. Podniosła głowę i złapała go za ramiona:
- Cześć skarbie. Stęskniłeś się? Czekam tu na ciebie.- była martwa. Miguel krzyknął przeraźliwie, ale nie mógł się uwolnić. Sandy zatopiła zęby w jego szyi. Krew pokryła piasek, niebo zmieniło kolor na granatowy. Słyszał tylko dźwięk odrywanego od kości mięsa i… zbudził się momentalnie.
***
- Miguel? Hej, chłopie! Wszystko w porządku?- Otworzył oczy i zdziwił się naprawdę mocno, gdyż zobaczył przed sobą twarz Oscara. Oczy miał rozbiegane, cerę bladą, a oddech przypominał zapach gazu musztardowego.
- Ku rwa, koleś. Nie tak blisko. Zaraz dasz mi buzi.- skwitował Miguel i zamknął mocno powieki.
- O Jezu. Moja głowa.- rzucił i położył dłonie na skroniach.
- Keisha poprosiła o postój. Człowieku, Richard jest nieprzytomny, ty też byłeś. Wszystko się ku rwa pier doli! Człowieku…
- Obudził się?- spytała Keisha, która pospiesznie weszła do namiotu, który uprzednio rozłożyli, gdy Ferro jeszcze spał. Miguel dostrzegł przez materiał leniwe promienie słońca. Oznaczało to, że powoli zbliżał się świt.
- Oscar, spadaj głupku. Idź pomóc Brianowi i reszcie. Za trzydzieści minut ruszamy.- Punk uśmiechnął się do Miguela ukazując szereg żółtych zębów, poklepał go po policzku i wyszedł z namiotu. Dziewczyna uklękła tuż nad młodym mężczyzną.
- Ile palców widzisz Miguel?
- Ech. Daj spokój, proszę…
- Zamknij się i powiedz, ile widzisz!- rzekła ostro Keisha pokazując mu kilka palców prawej dłoni.
- Cztery.- rzekł Miguel.
- A teraz?
- Jeden.
- Dobrze. Myślałam, że masz wstrząs mózgu, ale wygląda na to, że wszystko jest OK.
- Co z Richardem?- spytał podenerwowany Miguel trzymając się w dalszym ciągu skroni. Keisha spuściła wzrok i spochmurniała.
- Zatamowałam krwawienie z rany. Ma poszarpane mięście przedramienia. Stracił trochę krwi, a rana wygląda paskudnie. Musimy prędko dojechać do Red Bluff. Tam na pewno jest szpital, gdzie będę mogła zdezynfekować ranę, zaszyć ją i podać mu kroplówkę. Ech… Tobie zresztą też. Jesteś wyczerpany Miguel.
- Wszyscy jesteśmy.- rzekł cicho i syknął z bólu.
- Miguel… Muszę ci coś powiedzieć. Chodzi o Estebana.- rzekła Keisha. Ferro podniósł się nie zważając uwagi na ból głowy.
- Tak? Co z nim? Tylko mi nie mów, że…
- Nie, nie… Wszystko w porządku, tylko… On próbował się zastrzelić. Kilka minut po tym, jak cię… No… Pobił. Wziął do ręki swoją broń, przyłożył do gardła i nacisnął spust. Nawet nie zdążyliśmy zareagować. Wszystko dobrze się skończyło, ponieważ broń nie była nabita…
- Jezu!- przerwał jej Miguel i otworzył usta. Dłonie zaczęły mu się trząść. Krople potu pojawiły się na czole.
- Jezu! Co z nim? Co on teraz robi?
- Wszystko już jest dobrze. Siedzą z nim Brian i Jamal. Richard leży w drugim namiocie. Rozłożyliśmy tylko dwa, bo niebawem będziemy się zbierać. Nie idź do niego póki co. Wydaję mi się, że dopiero teraz uświadamia sobie co chciał zrobić. Mówi, że nie chciał cię skrzywdzić, że coś w niego wstąpiło… Chciał tu przyjść, ale mu nie pozwoliłam…
- To nie w niego coś wstąpiło.- rzekł Miguel. Dziewczyna spojrzała na niego badawczo.
- To ja się zmieniam i czuję to całym sercem… O ile coś jeszcze mi z niego zostało.- Spuścił głowę w dół i zamknął powieki. Nagle poczuł na ramieniu dłoń czarnoskórej pielęgniarki.
- Miguel… Posłuchaj mnie. Ktoś… Albo coś, nie wiem, wystawiło nas na ciężką próbę. Cywilizacja prawdopodobnie jest na skraju zagłady… To znaczy wiesz… Hmmm… Tak sądzę. Ale patrząc na to, co zostało z Kalifornii mam złe przeczucia. Nie możemy wyzbyć się człowieczeństwa. Nie możemy, za żadne skarby. Miguel… Co się stało to się nie odstanie. Nie cofniesz czasu. Powinieneś dziękować Bogu za to, że żyjesz. Że udało ci się przejść przez to piekło…
- Dziękować? Niby za co?- spytał sarkastycznie. Odparła mu:
- A choćby za to, że dostałeś szansę stworzenia czegoś opartego na innych wartościach niż pieniądze i władza. Miguel… Ja i Jamal, choć wychowaliśmy się w getcie, jesteśmy cholernie religijnymi ludźmi. Pochodzę z rodziny baptystów. Moja mama i babcia śpiewały w chórze, a tata był pastorem. Zostaliśmy wychowani na myślę dobrych ludzi. Uważam, że dlatego przetrwaliśmy… Żeby dać początek czemuś nowemu…
- Uważam inaczej Keisho, ale nie chcę teraz o tym rozmawiać…
- Masz prawo. Masz ku rwa do tego prawo. Nie będę cię nakłaniać do swoich racji. Pamiętaj tylko jedno. Masz też przyjaciela, który na pewno kocha cię, jak brata. Nie spieprz tego. Błagam… Potrzebuje cię. Potrzebujemy cię wszyscy.- to rzekłszy wstała i wyszła nie dając mu dojść do słowa. Ferro otworzył usta, ale nic nie powiedział. Wrócił do pozycji leżącej i zamknął oczy. Zdawał sobie sprawę z tego, że zawiódł Miguela, zawiódł Sandy, prawdopodobnie wszystkich, którzy w niego wierzyli. Ale kto miał w niego wierzyć? Garstka przypadkowych ludzi, których spotkał opuszczając Sacramento? Nawet ich nie znał… W gruncie rzeczy nie wiedział czy chce ich poznać czy nie. Zmieniał się. Bał się swojego alter ego, które powoli wygryzało „starego Miguela” i wpychało w jego miejsce bestię. A może on był taki zawsze? Może jego najgorsze instynkty uwolniły się dopiero wtedy, kiedy nadeszła ku temu okazja? Może był właśnie takim Lordem Vaderem. Przeszedł na Ciemną Stronę Mocy. A może zawsze był po jej stronie?
- Miguel?- wyrwany z letargu spojrzał przed siebie. Ujrzał w wejściu do namiotu Estebana. Mężczyzna wyglądał strasznie. Nie przypominał człowieka, którym był jeszcze kilka dni temu. A to co przed chwilą chciał zrobić… Miguel wcale mu się nie dziwił.
- Siemasz amigo. Wejdź, usiądź.- rzekł i zdobył się na słaby uśmiech, choć obydwoje wiedzieli, że był to gest raczej wymuszony, aniżeli szczery. Esteban posłusznie wszedł z wolna i spoczął obok przyjaciela.
- Stary… Przepraszam. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Naprawdę… nie mam zielonego pojęcia. To wszystko moja wina. To, co stało się z Pablo, z Juarezem… Musiałem odreagować. Wiem, że to nie jest ku rwa wytłumaczenie do chu ja. Wiem, ale nie panowałem nad sobą. Przepraszam…
Ferro westchnął. Spojrzał w oczy starego druha i dostrzegł w nich pustkę. Dosłownie nic nie malowało się na jego twarzy. Nie było tam kompletnie żadnej palety uczuć. Rzekł:
- Nie wybaczę ci jednej rzeczy Esteban. Keisha powiedziała mi, co chciałeś przed chwilą zrobić… Stary… Poje bało cię do reszty? Gdybyś to zrobił, ja chyba zrobiłbym to samo. Pomyślałeś o mnie? Znamy się tyle lat, traktuję cię jak brata. Wiem, że ty mnie też. Na początku tego syfu uratowałeś mi dupę. Teraz ty jesteś w potrzebie, na pewno cię nie zostawię, choć wiem, że totalnie spieprzyłem dziś sprawę. Nie powinienem ci mówić takich rzeczy. Przepraszam stary! Ku rwa! Nie wiem co mnie
opętało. Należał mi się solidny wpi erdol!- Esteban westchnął. Po chwili milczenia rzekł:
- Nawet nie wiesz co miałem w sercu chcąc się zabić… To wszystko mnie przerosło. Masz rację, nie mam jaj do życia w takim świecie…
- Co ty pier dolisz!- zerwał się na równe nogi Miguel.
- Twardszego sukinsyna niż ty Meksyk nie wydał…
- I zapewne już nie wyda…- rzekł Richard, który przy pomocy Keishy i Jamala wszedł do namiotu.- Chłopaki, ale odje baliście teatrzyk. Obydwaj. Musiałem cię zobaczyć Miguel. Cieszę się, że już jest ok. Wiesz, że nie jestem wylewnym typem, ale… naprawdę miło, że nic się nie dzieje. Dajcie sobie buzi na zgodę i zaraz się zbieramy. Jak mnie Keisha nie zszyje to niebawem dołączę do sztywniaków kręcących się po Kalofornii.- to rzekłszy zdobył się na słaby, ale szczery uśmiech i poprosił dziewczynę o to, aby zaprowadziła go do samochodu. Gdy w namiocie znowu byli tylko Esteban i Miguel, tez drugi rzekł:
- Obiecuję ci, że już nigdy nie spie przymy sprawy. Jesteśmy braćmi.
- Braćmi krwi…- rzekł pewniej Esteban. Ferro uśmiechnął się. Po chwil obydwaj zatonęli w braterskim uścisku. Mężczyźni wzruszyli się, ale nie było im wstyd. Nie w takiej chwili. Kilka minut później grupa uwinęła obozowisko i weszła do samochodów. Było kilka minut po godzinie szóstej. Kolejne dwie godziny jazdy po wyboistych drogach dało im upragniony cel. Przecięli autostradę i zjechali nieco w prawo, drogą poboczną. Po dwóch godzinach jazdy uzyskali upragniony cel. Tyrone zatrzymał wóz, Doyle także. Wielka zielona tabliczka ukazywała zniszczony już napis: WITAMY W RED BLUFF.
Trochę mnie powalił fragment, w którym Miguel zdał sobię sprawę, że zawiódł Miguela, ale jest moc! Czekam na dalsze odcinki:)
A tak swoją drogą...pamiętacie, jak to opowiadanie ruszyło niemal tuż po zakończeniu trzeciego sezonu TWD?? A tu już na horyzoncie nowa seria... czas zapier dala, nie sądzicie:)?
Nie popędzam ani nie poganiam chcę się tylko spytać czy coś jeszcze napiszesz?
wow, nie spodziewalem sie, ze jeszcze ktos jest tym zainteresowany. skoro tak, to jutro siadam do pisania kolejnego epizodu, powaznie, piona mordeczki, na bank jutro bedzie rozdzial, tylko przeczytam ostatni, zeby sobie przypomniec co tam bylo i jak mialem to kontynuowac.