Przed zagraniem w Hydrophobię myślałem, że gra będzie miała survivalowy charakter a w grze największym wrogiem będzie woda. Nic bardziej mylnego. Wbrew tytułowi woda jest tutaj sojusznikiem naszej bohaterki. To dzięki niej będzie mogła pokonywać przeciwników i rozwiązywać proste zagadki środowiskowe.
Klimatu zagubienia i osamotnienia także tutaj nie uświadczymy. Z naszą bohaterką kontakt ma jej przyjaciel, który wskazuje jej kolejne cele. Chodzimy więc z punktu A do punktu B, znajdujemy szyfry i otwieramy kolejne przejścia.
Historia nie przykuwa zbytniej uwagi i jest raczej standardowa. Lokacje także są do siebie podobne, więc do gry może wkraść się nuda. Nasza bohaterka sprawnie wspina się po różnych elementach statku i przeskakuje z platformy na platformę. Walczy za pomocą pistoletu do którego może wkładać różnego rodzaju amunicję m.in. wybuchającą, ostrą, czy zapalającą. Gdy nie ma pocisków pistolet może strzelać w nieskończoność sprężonym powietrzem. Podczas walki nasza bohaterka może chować się za różnego rodzaju osłonami. Tutaj jest jeden z fajniejszych ficzerów: nasza bohaterka może korzystać też z osłon w wodzie. Jeśli pływają w niej jakieś skrzynie, może je złapać i prowadzić zza nich skuteczny ostrzał. W końcowym etapie gry nasza bohaterka otrzymuje nadnaturalne zdolności dzięki którym może kontrolować wodę.
Woda to największy atut tej gry. Brzmi, wygląda i zachowuje się niesamowicie. Czasami miałem wrażenie, że jestem na jakimś basenie. Pozostałe elementy oprawy audiowizualnej także trzymają poziom, choć widać, że im poświęcono mniej czasu niż samej wodzie.
Gra jest zdecydowanie do jednokrotnego przejścia, nie ma po co do niej wracać. Gameplay jest schematyczny i nudzi się po kilku godzinach.