Świdziński naśmiewa się w "Powstaniu. Filmie narodowym" ze świata, który stanął na głowie i kręci bączki; świata prowizorki, gdzie wszystko jest przyklejone na ślinę. Naśmiewa się z rodzimych konserwatystów, którzy widzą w Zachodzie tylko moralną zgniliznę, co nie przeszkadza im pielgrzymować do Hollywood, marzyć o polskich "Transformerach" i szukać zbawienia w Melu Gibsonie. Podejrzewam, że dałoby się z tego komiksu nakręcić dobry film, żeby jednak do tego doszło, decydenci w Polsce musieliby mieć do siebie więcej dystansu – a z tym jest problem. Klimat jest taki, że już niedługo najlepiej będą sobie radzić ci, którzy nauczą się czytać w myślach włodarzy. Świdziński naśmiewa się ze świata, który stanął na głowie i kręci bączki; świata prowizorki, gdzie wszystko jest przyklejone na ślinę. Naśmiewa się z rodzimych konserwatystów, którzy widzą w Zachodzie tylko moralną zgniliznę, co nie przeszkadza im pielgrzymować do Hollywood, marzyć o polskich
"Transformerach" i szukać zbawienia w
Melu Gibsonie. U Świdzińskiego
Gibson pojawia się na chwilę; szkoda, że polski komiksiarz tego wątku nie ciągnie, ostatecznie stawia na paradoksalny happy end, w którym to nad Polską tromtadracją triumfuje gust selekcjonerów małego festiwalu filmowego. Chciałoby się, żeby chociaż w komiksie, bo w życiu chyba będzie ciężko,
Mel Gibson nakręcił film w Polsce i skąpał tę Polskę, jak to robi w swoich filmach, w krwi i przemocy. Zrobił z niej
"Pasję".
W najmocniejszym obrazku z komiksu – który zaczął już hulać po Facebooku i żyć własnym życiem – pijany producent siedzi na podłodze rządowego samolotu i mówi: "Sztuka narodowa musi dawać po pysku, inaczej ludzie będą szukać tego gdzie indziej". I chwilę dalej dodaje, że chodzi mu o "po prostu taki film, żeby każdy, zanim do nas przyjedzie, trzy razy się zastanowił". W tych dwóch sentencjach jest całe sedno problemu, przed którym przestrzega Świdziński – przekonanie, że musimy zrobić duży film, którym rozsławimy Polskę w całym świecie, to zasłona dymna. W rozsławianiu dużo lepiej sprawdzają się małe, autorskie projekty – o tym też napomyka Świdziński, a potwierdza ten fakt choćby
"Ida". Chodzi tak naprawdę o to, żeby naszych przerobić, a innych odstraszyć. Pocieszające jest tylko jedno, że jak się nawet uda – co, sądząc po przygotowaniu zawodowym tych, którzy misję tę będą wcielali w życie, jest raczej wątpliwe – to i tak prędzej czy później skończy się tak jak w przypadku Zygmunta Maklakiewicza. Ponoć po jednym z przedstawień teatralnych jak zwykle zapuścił się on w miasto i gdzieś w ciemnej alejce spotkał kilku panów, o dziwo, wracających z teatru. Ci panowie mieli tak rzec do aktora: "Ale złapał nas pan za mordę w tym spektaklu, teraz dla odmiany my pana złapiemy".