Wcześniej był Kapitan Ameryka, kilka wersji Hulka i Spider-man (w konwencji zbliżonej nieco do naszego "Klanu"). Ale pierwszą kinową adaptacją komiksu Marvela oficjalnie jest "Kaczor Howard". Dziwnym kaprysem
George’a Lucasa, szukającego po gwiezdnej trylogii kolejnej żyły złota, herosów stojących w kolejce do wielkiego ekranu wyprzedził ponury kaczor. Dostał pełen film, nie byle serial (jak Captain America w 1944). Został wpuszczony do kin, a nie telewizji (jak Hulk w latach 60.). Wystąpił w filmie aktorskim, a nie animowanym (większość bohaterów wydawnictwa mogła liczyć jedynie na kreskówkę). Wreszcie -
"Kaczor Howard" był poważną wysokobudżetową produkcją – kosztował niebotyczne 35 milionów dolarów. W tym samym 1986 roku
James Cameron o połowę taniej nakręcił drugą część
"Obcego". Jednak jego film przyniósł ośmiokrotnie wyższe zyski, podczas gdy
"Kaczor Howard" mnożył jedynie długi. Film zrobił totalną klapę w kinach, został zmiażdżony w prasie i "przysłużył" się marvelowskim licencjom, dla których zielone światło miał zapalić ponownie, dopiero w 1998 roku
"Blade".
Po spektakularnej porażce szamani wielkich wytwórni rzucili kośćmi, wyciągnęli kryształowe kule i zajrzeli do fusów. Jak film o słodkim kaczorku z drogimi efektami Industrial Light & Magic mógł się aż tak nie spodobać? To musi być zły czas dla widowisk fantastycznych! To musi być zły czas dla filmowego komiksu! To musi być niskie ciśnienie! Nikt nie wpadł na to, że problemem może być zły film. Interpretowano słabą frekwencję i złe recenzje, ale nikt nie pokusił się, żeby przed produkcją filmu zinterpretować komiks.
"Howard" mógł być wspaniałym początkiem dla Marvela tylko w równoległym wymiarze, z którego pochodzi bohater. Należy do komiksowego uniwersum (już w pierwszym numerze regularnej serii ratuje życie Spider-manowi), ale na wyjątkowych zasadach. Autorski projekt zmarłego trzy lata temu
Steve’a Gerbera zapełniał anarchistyczny margines wydawnictwa. Gerber jako jedną ze swoich głównych inspiracji podawał
"Obcego" Alberta Camusa. Tropiciele egzystencjalnych motywów, odnajdą ten ślad pośród innych: cytatów z Hegla, filmów
Sidneya Lumeta i całego mnóstwa komiksów.
Gerber przeciągał swojego bohatera przez rozmaite konwencje, wrzucając go w opowieści grozy czy scenografię science-fiction, egzystencjalne treści wyrażając za pomocą humoru. Humor w komiksie scenarzyści potrafili zinterpretować jednak tylko w jeden sposób. Ktoś rzucił koncepcję: to będzie wspaniały film familijny!
Problemem był jednak główny bohater. Przygody na łamach własnej serii Howard zaczyna od próby samobójczej. Chce skoczyć z wieży. Wdrapawszy się na szczyt, odkrywa, że została wzniesiona z kart kredytowych i jest dziełem Szalonego Czarodzieja Finansowego. W wieży bohater spotyka swą przyszłą towarzyszkę - atrakcyjną Beverly Switzler, wystylizowaną w tej scenie na Czerwoną Sonję (epizod nosi tytuł "Howard the Barbarian"). Podobieństwo Howarda do Donalda jest czysto powierzchowne (Disney groził Marvelowi procesem, co skończyło się "założeniem spodni" temu pierwszemu). Howie z nieodzownym cygarem w dziobie nie próbuje uwodzić publiki dziecięcej. Absurdalny humor komiksu, mimo slapstickowych elementów, celuje w dojrzalszą publikę, co najlepiej ilustruje wydanie najnowszej serii w skierowanym do dorosłych imprincie MAX.
Howard spotyka żywe postaci: czasem brzydkie, często brudne, czasami śmierdzące. Podlega konwencjom komiksowym, ale nie tym spod znaku cartoon.
Gerber wykładał to tak: jeśli przejechałby go walec drogowy, rezultatem byłaby krew na asfalcie. Bliższy, niż postaciom Disneya, był bohaterom amerykańskiego komiksowego undergroundu przełomu lat 60. i 70., którego twarzą był Robert Crumb. W pewnym momencie scenarzystą serii miał nawet zostać autor kultowego
"American Splendor" Harvey Pekar. "To kosmiczny chichot. Najśmieszniejszy gag we wszechświecie. Najpoważniejsze i najgłupsze momenty życia wyróżniają się często jedynie poprzez chwilowy punkt widzenia – wyjaśniał swój egzystencjalny dowcip
Gerber. – Kto w to nie wierzy, prawdopodobnie nie może dobrze się bawić, czytając Howarda".
To nie zraziło twórców, a
Lucas najwidoczniej zapomniał, dlaczego w ogóle po ten tytuł sięgnął. "To film o kaczorze z kosmosu… To nie powinno być doświadczenie egzystencjalne… Powinniśmy bawić się tą koncepcją, ale z jakiegoś powodu, recenzenci nie bardzo potrafili sobie z tym poradzić" – żaliła się scenarzystka
Gloria Katz. Scenarzyści niestety nie potrafili sobie poradzić ze wszystkim. Z zagubionego w rzeczywistości egzystencjalisty zrobili kaczorka z innej planety, zbawiającego świat przed kosmicznym łotrem.
Nie czuję specjalnej pasji, by znęcać się nad filmowym Howardem. Mam słabość do filmów animatronicznych z tego okresu, niezależnie od tego, jak bardzo nie trzymają się one kupy. Produkcja
Lucasa w kategorii nietrzymania się kupy wyznacza standardy, ale amatorom klimatu ("dzikie i tapirowane ejtis") może sprawić nieco radości. Jednak nawet w przypadku tak mało marvelowskiego materiału widać ślepotę maszyny produkcyjnej, która utopiła wcześniej i później niejedną dobrą licencję. Twórcy nie tylko nie zrozumieli komiksu, który sfilmowali, ale nie wiedzieli też, dla kogo robią swój film.
Kastrując bohatera z oryginalnego światopoglądu, odwrócili się od czytelników komiksu. Naszpikowali film efektami specjalnymi, a potem zasłaniali się poetyką absurdu. Uciekli w kino familijne, gęsto ozdabiając je naprawdę dziwacznymi motywami erotycznymi. Scena, w której metrowy kaczor baraszkuje w łóżku z odzianą w skąpe majteczki 25-letnią
Leą Thompson, może zwichrować niejeden młody umysł.
W 1989 roku powstał
"Punisher" z
Dolphem Lundgrenem, a rok później kiczowaty
"Kapitan Ameryka". Jednak prawdziwym zwieńczeniem dzieła rozpoczętego przez Kaczora z innego wymiaru było
"Fantastic Four" z 1994 roku. Przypomnę; produkcja
Lucasa pochłonęła 35 milionów. Sławny z rekordów innego rodzaju
Roger Corman dopiął budżet
"Fantastycznych..." kwotą 2 milionów. Twórcy
"Howarda" nie wiedzieli, dla jakiej publiczności zrobić film,
Corman poszedł krok dalej - postanowił obejść się bez publiczności.
"Fantastyczna czwórka" z 1994 roku powstała tylko po to, by wypełnić umowę i zabezpieczyć prawa do licencji. Zadecydowano, że film nigdy nie dotrze do kin, ekipy jednak o tym nie poinformowano. Najważniejsze to ducha nie gasić.