Filmweb: Czuje się Pani ofiarą przekleństwa drugiego filmu? Wszyscy czekali na Pani porażkę.
Magdalena Piekorz: Na pewno istnieje coś takiego jak przekleństwo drugiego filmu i oczywiście miałam tremę. Złote Lwy, które dostałam za
"Pręgi", traktowałam jak zobowiązanie i bardzo mi zależało, żeby drugim filmem potwierdzić swój warsztat. Nie chciałam też iść po linii najmniejszego oporu - zrobić filmu podobnego do pierwszego, od strony tematycznej czy realizacyjnej. Mam jednak wrażenie, że jeśli reżyser raz zrobił dobry dramat psychologiczny, oczekuje się od niego, że zawsze będzie wypowiadał się w tym gatunku.
"Senność" natomiast nie jest czystym kinem psychologicznym. To zupełnie inny film niż
"Pręgi" - komediodramat, w którym stosuję różne konwencje, bawię się językiem, prowadzę z widzem grę. Publiczność w Gdyni bardzo dobrze to przyjęła, dużo gorzej krytyka.
Nie jestem osobą, która musi pławić się w glorii i chwale, ale w wielu przypadkach miałam wrażenie, że recenzja powstała dużo wcześniej niż sam film.
Nie zgodziłbym się, że ten film jest tak radykalnie inny. Opowiada Pani przecież o przezwyciężaniu traum, życiowej senności, która nieobca była też bohaterom "Pręg". Oczywiście tematycznie kontynuuję zawartą w
"Pręgach" myśl. I w jednym, i w drugim przypadku moi bohaterowie żyją w impasie, muszą przezwyciężyć samych siebie, własne lęki, słabości, demony, żeby zacząć żyć pełnią życia. W
"Senności" bohaterowie są trochę starsi, są w momencie dokonywania drugiego rachunku sumienia. Każdy z nas przez coś takiego przechodzi. Generalnie, tak w dokumencie, jak i w fabule, najbardziej interesuje mnie człowiek z całą jego złożonością . Opowiadam o tym, co samą mnie nurtuje, boli. Wtedy jest szansa, że będzie to autentyczne i szczere. Widzowie to czują, wiedzą, kiedy reżyser kłamie, a kiedy mówi coś z głębi serca. Myślę, że w
"Senności" każdy może znaleźć coś dla siebie. Często przeglądam forum internetowe: są na nich oczywiście i złe recenzje, ale zaskakuje mnie, jak wiele ludzi przeżywa podobne, co moi bohaterowie, problemy. To pozwala mi wierzyć, że moja praca nie idzie na marne, że ma sens.
Trudno nie odnieść wrażenia, że tytułowe uśpienie ogarnęło i Panią. Przez ponad trzy lata nie mogła Pani zrobić kolejnego filmu. Moment, w którym
Wojtek Kuczok zadzwonił do mnie z propozycją
"Senności", był życiowo trudny dla nas obojga. On cały czas szukał tematu na książkę, ja nie mogłam się przebić z żadnym z kolejnych projektów. Mieliśmy ogromne poczucie niemocy twórczej. Wojtek zadzwonił i powiedział: - "Zróbmy film o ludziach, którzy tkwią w pewnym stanie uśpienia". Uśmiechnęłam się, bo pomyślałam, że i nas to dotyczy. To uśpienie w naszym filmie ma co prawda charakter emocjonalny, ukazane jest na przykładzie relacji rodzinnych, ale wydawało mi się to na tyle istotne i powszechne, że postanowiłam się tym zająć.
Czytając recenzje "Senności", można zauważyć ciekawą prawidłowość, to, co Pani nazywa szczerością, wiele osób nazywa telenowelowością. Nie rozumiem tego zarzutu, a nawet jestem nim zaskoczona. Telenowela jest schematyczna, sposób realizacji zazwyczaj bardzo prosty, dialogi znaczą w niej tylko tyle, co znaczą. W
"Senności" każdy z tekstów wypowiadanych przez aktorów jest tylko pretekstem, wszystko co najważniejsze dzieje się między dialogami. Bohaterowie mówią różnymi językami. Zdjęcia i ruch kamery oddają charakter kolejnych wątków. To trójwątkowa, nowelowa konstrukcja, raczej odległa od tego, jak opowiada się w telenoweli: trzy historie, każda opowiedziana w innej konwencji i poetyce. Niektórzy uważają za ciekawy wątek Adama i Bystrego, ale to są zazwyczaj ci, którym odpowiada realizm, pozostałe wątki są silnie osadzone w konwencji, co mnie wydaje się raczej atutem.
Ostatnio usłyszałam opinię, że mój film jest powierzchowny, bo czas ekranowy musiałam dzielić między trzy historie, a w tak krótkim przedziale czasowym nie da się niczego dogłębnie opowiedzieć. Według tej teorii, każdy tak skonstruowany film musi być płaski. Ja mam jednak wrażenie, że taka konstrukcja wymusza jedno: żeby w filmie znalazły się tylko te sceny, które są niezbędne, esencjonalne, i które popychają akcję do przodu. Sto procent treści, zero waty.
A jednak trudno uciec przed wrażeniem sztuczności, zwłaszcza w wątku Róży i jej męża. Bo sztuczna i nieprawdziwa jest relacja między nimi. Róża i jej mąż odgrywają przed sobą teatr. Mąż jest cały czas myślami gdzie indziej. Ona żyje w swoim świecie, w stałym lęku, czy on ją zdradza, czy nie. Nawet dom, w którym mieszkają, jest zimny. To rodzaj szklanego akwarium, w którym nie ma szumu, muzyki ani ciepła. Ktoś mnie kiedyś spytał, dlaczego siedząc przy stole, Róża i Mąż nie wpadają sobie w słowo, tak jak się to zazwyczaj dzieje. Ale ze strony męża nie ma chęci rozmowy. On chce zjeść i wyjść. Potoczysty dialog wysypywałby sens tej sceny. Cały ten wątek kręciliśmy długimi ujęciami, ten sposób filmowania oddaje chłód relacji ten pary.
Są filmy takie jak
"Przełamując fale", gdzie kamera jest bardzo blisko bohatera i najważniejsze jest to "drganie rzeczywistości", i takie jak
"American beauty", który jest od początku do końca sztuczny, co w niczym nie przeszkadza uwierzyć nam w ten świat.
Ale zarzut ukłonu w stronę telenoweli pojawił się też w związku z wyborem aktorów. Kożuchowska, Obuchowicz, kochani przez kucharki u Pani dostali szansę zagrania przeciwko swojemu ekranowemu emploi. To są przede wszystkim bardzo dobrzy aktorzy, i wcale mi nie przeszkadza, że grają w serialach. Nie dzielę też publiczności na telewizyjną i kinową. Mam znajomych, którzy oglądają "You can dance" i chodzą na ambitne filmy. Ciekawe natomiast wydaje mi się obsadzanie aktorów nie wedle warunków czy ról powielających ich dotychczasowy wizerunek, ale na przekór. Wybór obsady do
"Senności" nie wynikał z chęci przyciągnięcia większej ilości widzów do kin, ale z głębokiego przekonania, że to role stworzone dla tych właśnie aktorów. To moja obsada marzeń.
Małgosia Kożuchowska wzięła udział w zdjęciach próbnych, i była najlepsza. Podobnie
Rafał Maćkowiak, który gra w
"Senności" rolę Adama. Cieszę się, że zdecydowali się na te zdjęcia przyjść, bo to aktorzy, o których się zabiega.
Bartek Obuchowicz (Bystry) już jako mały chłopak wykazał się talentem. Świetnie zagrał w
"Cwale" Krzysztofa Zanussiego. Żal mi było, że takiemu aktorowi nie proponuje się ciekawych ról. Z
Krzysztofem Zawadzkim (Robert) pracowałam już w teatrze przy spektaklu
"Łucja szalona", i zaimponował mi warsztatem.
Joasia Pierzak, która w filmie gra żonę Roberta, to aktorka – kameleon, która zagrać potrafi każdą rolę.
Michał Żebrowski to z kolei od lat mój ulubiony aktor: nie boi się nowych wyzwań, ryzyka czy ośmieszenia granej przez siebie postaci, a trzeba do tego sporo dystansu i odwagi. Określanie tych aktorów mianem telenowelowych jest po prostu krzywdzące. Oni nie grają w sposób telenowelowy, każdy z nich zbudował postać. To nie jest suche podawanie tekstu, ale tworzenie wyrazistych i krwistych postaci.
Jaki był Pani pomysł na utrzymanie spójności polifonicznej narracji? Trudnością było utrzymanie pewnej dyscypliny, przypilnowanie, by żaden wątek nie górował nad innym, by były równorzędne. Chciałam pokazać, że trójka głównych bohaterów ma podobny typ wrażliwości i żyją w światach, które do tej wrażliwości nie przystają. Czyli z jednej strony mocne nakreślenie tych światów, a z drugiej równowaga między watkami, co wymagało myślenia kategorią czasu ekranowego i rytmu scenariusza. Wojtek pisze w taki sposób, że ten rytm jest wyczuwalny już w czasie czytania, co było dużym ułatwieniem.
Pani film odważnie podejmuje tematykę homoseksualizmu, jednocześnie wątek gejowski wydaje się tylko pretekstem. To opowieść o miłości, płeć wydaje się mieć znaczenie drugorzędne. Cieszę się, że pan to uchwycił, bo także dla mnie ich orientacja seksualna jest drugorzędna. Oczywiście świadomie zdecydowaliśmy się na taki wątek, żeby pokazać, że miłość pojawia się tam, gdzie byśmy się jej najmniej spodziewali. Nie w rodzinie, w ciepłym domu, w czterech ścianach, a na ulicy, w brudzie i krwi. Chcieliśmy zawalczyć ze stereotypami. Wyjść od nakreślenia stereotypowych, społecznych norm i postaw, i zobaczyć, jak one pękają .
Mamy więc rodziców Adama, ludzi prostych, którzy mają jasny, życiowy kodeks. Wiemy, co jest dla nich ważne, co nie. Kochają swojego syna i są w stanie wiele dla niego zrobić, a jednak ojciec widząc go z mężczyzną, nie jest w stanie tego zaakceptować. Chciałam pokazać, że miłość do syna ostatecznie zwycięża nad przekonaniami. Ostatnia scena tego wątku daje taką nadzieję. Ojciec wychodzi, ale nie wyrzuca chłopaka syna. Zauważył Pan, że na stole czeka na niego nakrycie?
Jak wygląda współpraca z Kuczokiem, jaki jest Pani wpływ na scenariusz? Wspominała Pani, że ma luksus uczestniczenia w procesie jego powstawania. Czy pani warsztat dokumentalisty ściąga do ziemi "skrzydlatą prozę" Kuczoka? Właśnie na tym polegała moja rola. Przy
"Senności" miałam wspaniałą sytuację, bo Wojtek pisał ten scenariusz w mojej obecności. Przez bite dwa tygodnie, dzień w dzień przyjeżdżałam do niego i siedziałam do nocy. Wojtek wymyślał kolejne sceny, a potem wyjaśnialiśmy sobie motywacje bohaterów, powody takich, a nie innych zachowań. Kiedy scenariusz był gotowy, znałam każdy dialog i czułam ten tekst jak swój. Nie jestem jednak autorką tego tekstu, jestem w nim raczej obecna duchem. Nie odważyłabym się, przynajmniej na obecnym etapie, napisać dialogów. Uważam, że Wojtek ma ogromny talent i słuch językowy. Ja się wtrącam jedynie w tych momentach, kiedy coś wydaje mi się nieprzekładalne na język filmu, lub gdy napisany przez Wojtka świat wydaje mi się zbyt mroczny. Wojtek jest introwertykiem i osobą o trochę ciemniejszym usposobieniu, ja ciągnę do światła (śmiech).
Powieść
"Senność" napisana na podstawie scenariusza filmu jest bardzo dygresyjna, co w filmie by się nie sprawdziło. Musiałam zrezygnować z wszystkich "poboczności", trzy wątki to i tak dużo. Uwielbiam zabawy słowne Wojtka, ale wiem, że w filmie to musi być wyważone. Nie przeszkadza mi, że Robert mówi do teścia: "Słowa mi się zmęczyły", bo on wie, że teść tego nie złapie. Na tej samej zasadzie może snuć sobie filozofię na temat nóg, bo to jest świat, w którym on jest zamknięty. Jego postać może więcej. Natomiast gdyby pozwolić na to innym bohaterom, to byłoby już nieznośne. Oczywiście w literaturze jest to całkowicie uprawnione.
Wojciech Kuczok jest częścią stałego zespołu, z którym Pani pracuje, i to zarówno w kinie jak teatrze. Jesteście kimś w rodzaju pokoleniowego teamu. Poza Kuczokiem ważną osobą jest operator Marcin Koszałka... Marcin jest szalenie ważny, zresztą on dostaje scenariusz na bardzo wczesnym etapie. O sposobie fotografowania zaczynamy rozmawiać, zanim zaczniemy myśleć o aktorach. Marcin jest dla mnie ideałem operatora. Często jest tak, że operator robi piękne zdjęcia, które po prostu "wychodzą" przed ekran. U Marcina treść i zdjęcia są spójne. Jesteśmy bardzo podobni, interesują nas podobne tematy. W tej grupie jest też
Adrian Konarski, kompozytor. Jestem dumna z muzyki, jaką napisał do
"Senności". To było trudne zadanie, bo muzyka musiała tu spiąć trzy wątki. To kompozycje symfoniczne, zupełnie inne niż szeroka filmowa muzyka w
"Pręgach".
Ta nasza grupa wzajemnie się napędza. Zbieramy się wtedy, kiedy mamy coś nowego do powiedzenia. I staramy się nie stać w miejscu. Myślę, że dopóki się wspólnie rozwijamy i tworzymy nowe rzeczy, które są na tyle spójne, że tworzą jeden świat, dopóty to ma sens.
Czyli nie ucieka Pani od określenia was Wunderwaffe roczników lat 70. Nie uciekam, ale nie lubię tego określenia. Nasz zespół to nie jest jakiś wymyślony program artystyczny, w tym, co robimy nie ma też kalkulacji. Zbieramy się, kiedy czujemy taką potrzebę. Jesteśmy przede wszystkim grupą przyjaciół, która się wzajemnie wspiera.
Producentem filmu, podobnie jak przy "Pręgach" jest Krzysztof Zanussi. Jego kino wydaje się mocnym punktem odniesienia. Jest ważna dla Wojciecha Kuczoka, który w dużej części poświęcił mu książkę. A kim jest dla Pani? To mój producent, profesor i jeden z najważniejszych reżyserów. Kino
Krzysztofa Zanussiego zawsze było osobne, nie każdy je czuje, ale dla mnie
"Barwy ochronne" czy
"Za ścianą" to filmy, dzięki którym zapragnęłam być reżyserem. Dzięki nim zaczęłam odczytywać kino jako dialog z widzem.
Nie staram się jednak wzorować na
Krzysztofie Zanussim – ani bym się nie odważyła, ani bym nie umiała – mam inną emocjonalność, do wielu spraw nie mam jeszcze dystansu, i nie umiem chyba opowiadać "chłodnym okiem". Każdy twórca ma jednak jakieś inspiracje, i ślad tego zafascynowania na pewno jest widoczny, zarówno w Wojtka książkach, jak i w moich filmach. Mam wobec pana Krzysztofa ogromny dług wdzięczności. Uwierzył w mój pierwszy film, a przecież poza paroma dokumentami byłam kompletnie nieznana. Dał mi wolną rękę, mogłam wybrać aktorów, zrobiłam na taśmie. Dla debiutanta to jakby złapać Pana Boga za nogi.
A co z projektem "Krzyż" według scenariusza Andrzeja Saramonowicza? Autor pytany ostatnio przez Przekrój odesłał dziennikarkę do Pani, twierdząc, że była Pani do niego bardzo zapalona, ale jakoś nagle ogarnęła Panią..."Senność". Natychmiast do niego zadzwoniłam, że się parszywie zachował (śmiech), bo on wie, że robiłam wszystko, żeby ten film powstał. Projekt był złożony u
Michała Kwiecińskiego, szukaliśmy pieniędzy w telewizjach i u dystrybutorów. Doszło do tego, że próbowałam sama chodzić za pieniędzmi, czułam się jak handlarz prezentujący towar na targu. W pewnym momencie uznałam, że to już nie ma sensu. A potem się okazało, że rusza
"Senność"... Oczywiście, jeśli Andrzej dalej chce walczyć o pieniądze, chętnie się przyłączę, bo bardzo lubię ten scenariusz.
Drugim Pani wymarzonym projektem jest "Hotel Park" według Leopolda Tyrmanda. To bardzo drogi projekt. II Wojna Światowa, Frankfurt, ekskluzywny hotel, a więc dbałość o szczegóły jest bardzo ważna. W książce
"Filip", na której opiera się scenariusz,
Tyrmand pokazuje wojnę przez pryzmat miłości do życia – i to jest właśnie ten element, który najbardziej mnie zachwyca. Chciałabym robić różne filmy, próbować sił w odmiennych konwencjach i gatunkach.
Na tym przecież polega magia kina.