Relacja

TRANSATLANTYK 2014: Życie po życiu

autor: , /
https://www.filmweb.pl/article/TRANSATLANTYK+2014%3A+%C5%BBycie+po+%C5%BCyciu-106705
Rejs trwa. Na poznańskim Transatlantyku obejrzeliśmy m.in. nowy film twórcy "Drugiej Ziemi", Mike'a Cahilla – "Początek". Przypominamy Wam także recenzje innych festiwalowych obrazów – "Zrywa się wiatr" Hayao Miyazakiego, "Omara" Hany'ego Abu-Assada oraz nagrodzonej weneckimi Złotymi Lwami "Rzymskiej aureoli" Gianfranco Rosiego.

Początek końca (rec. filmu "Początek")

Nie ma czasu do stracenia. Amerykański reżyser Mike Cahill strzela na ekranie z takich armat, jakby kino miało się skończyć wraz z nim. Przeznaczenie kontra przypadek, religia kontra nauka, reinkarnacja kontra otchłań niebytu, miłość kontra społeczne posłannictwo, Dawkins kontra Dalajlama. Wtłoczony w formułę niezależnego kina sci-fi "Początek" przypomina nieco poprzedni film Cahilla, "Drugą Ziemię". To w zasadzie ta sama planeta; świat, w którym po seksie rozmawia się o życiu pozagrobowym, wszystkie banalne pytania zostały już zadane, a cała ludzkość wydaje się grać tylko o najwyższą stawkę.  



Bohaterem filmu jest doktor Ian Gray (Michael Pitt) – najbardziej naukowy z naukowców, jakich nauka widziała. Gray przechadza się w kitlu, ogląda świat przez grube rogowe oprawki, notuje wszystko na wielkiej szybkie, a całą energię poświęca zgłębieniu tajemnicy ludzkiego oka. Namiętnie nagabuje ludzi i robi zdjęcia ich tęczówek (co, szczerze mówiąc, wygląda na erotyczną sublimację – niestety, ów wątek nie jest w filmie należycie rozwinięty), aż w końcu trafia na oczy, o których nie może zapomnieć. Od tego czasu los zaczyna prowadzić go ku ich pięknej właścicielce, modelce Sofi (Astrid Berges-Frisbey), a przy okazji podrzuca mu rozczochraną, podzielającą jego naukową pasję Karen (Brit Marling). Ten emocjonalny trójkąt to jednak tylko przystawka przed daniem głównym, którym okazuje się tajemnica reinkarnacji. Niestety, Cahill nakręcił jeden z tych filmów, w których pogoń za światem metafizycznym kończy się w Indiach.

Najcięższym grzechem reżysera jest łopatologiczny tekst. Fakt, iż bohaterowie żyją w swoim niebie, granice ich słownika zakreślają wielkie abstrakcje, a szkiełko i oko musi klinczować z naiwnym romantyzmem, nie przeszkadza tak bardzo jak brak zaufania w inteligencję widza. Co parę minut twórca wykłada kawę na ławę, a każdy temat – czy mowa o teorii ewolucji w zderzeniu z żarliwą wiarą, czy ekonomicznych dysproporcjach w Indiach – musi stać się przedmiotem akademickiej pogadanki.

Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ.


W chmurach (rec. filmu "Zrywa się wiatr")

Chyba wypada zacząć od tego, że Hayao Miyazaki nie nakręcił arcydzieła. Zadowolił się filmem zaledwie dobrym, co rodzi uczucie nie tyle rozczarowania, co dziwacznego dyskomfortu – w końcu nie tak miało być. Spokojna głowa, to nic złowróżbnego, nie zanosi się na karmazynowe rzeki, plagę szarańczy i egipskie ciemności. "Kaze tachinu" ("Zrywa się wiatr"), choć niedoskonały, pozostaje filmem Studia Ghibli, ergo – wizualnym majstersztykiem z bijącym, celuloidowym sercem.



Obraz Miyazakiego jest kolejną opowieścią o prywatnej, indywidualnej fantazji, ale głównych bohaterów ma w zasadzie dwóch. Pierwszym jest Jiro Horikoshi, legenda japońskiej inżynierii lotnictwa, konstruktor myśliwca Mitsubishi Zero, których eskadry uderzyły na Amerykanów w Pearl Harbor. Drugi to Giovanni Battista Caproni, włoski wizjoner, założyciel słynnej, sygnowanej własnym nazwiskiem fabryki samolotów. W rzeczywistości panowie spotkali się w Niemczech, ale była to, nomen omen, przelotna znajomość. Na ekranie widują się w snach Horikoshiego, który pragnie podążać śladami utytułowanego Caproniego. Łączy ich nie tylko bezwarunkowa miłość do lotnictwa – fetysz opływowych kształtów i pragnienie wiatru we włosach – ale również marzenie, które wojna szybko weryfikuje. Caproni chce zbudować monumentalny wodolot, lecz kończy na produkcji bombowców. Horikoshi ma zamiar odciążyć myśliwce, wyrzucając dodatkowe karabiny, ale koledzy kwitują jego starania gromkim śmiechem. Państwo i wojsko jak zwykle śnią o czymś innym, zaś zderzenie obydwu postaw jest dramaturgicznym rdzeniem filmu.
 
Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ.


Miłość i wojna (rec. filmu "Omar")

Twórczość palestyńskiego reżysera Hany’ego Abu-Assada dowodzi, że Hollywood to nie tylko model produkcyjny, ale również stan umysłu. Choć fabularnym sercem jego filmów – jak słynnego "Paradise Now" – jest izraelsko-palestyński konflikt widziany oczami uwikłanych w skomplikowane zależności bohaterów, kościec stanowi sprawdzony w Fabryce Snów, uniwersalny język kina. W nagrodzonym w Cannes "Omarze" również korzysta ze znanych i lubianych poetyk – dramat społeczny spotyka się na ekranie z klasycznym melodramatem, a momentami nawet z trzymającym w napięciu thrillerem. Nie bez przyczyny w jednej ze scen obserwujemy parodię roli Marlona Brando z "Ojca chrzestnego", a główny bohater wygląda, jakby role amantów o twardych pięściach i miękkim sercu miał zaklepane na kolejną dekadę.


Omar (Adam Bakri), Amjad (Samer Bisharat) i Tarek (Majd Bitar) wychowali się na jednym podwórku. Choć wkrótce rozdzielił ich "mur bezpieczeństwa", wciąż się spotykają i w ramach lokalnej bojówki potajemnie planują kolejne akcje dywersyjne wymierzone przeciw izraelskim siłom. Po jednej z nich Omar zostaje schwytany, a wojskowy śledczy – idąc za przykładem Brando – składa mu propozycję nie do odrzucenia: jego winy zostaną puszczone w niepamięć, o ile tylko bohater wyda swoich przyjaciół. Stawką tej w grze, oprócz honoru i piętna zdrajcy, jest wieczna rozłąka z ukochaną, siostrą dowodzącego bojówką Tareka, Nadią (Leem Lubany). Przemoc i wojna, miłość i zazdrość, świszczące kule i piesze pościgi – z tych składników uwarzony jest film Abu-Assada.   

Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ.

Święty pierścień (rec. filmu "Rzymska aureola")

GRA to skrót od Grande Raccordo Anulare – obwodnicy Rzymu, tworzącej wokół miasta kilkupasmowy siedemdziesięciokilometrowy pierścień, na którym spotykają się wszystkie drogi wylotowe ze stolicy Włoch. Choć infrastruktura stanowi punkt wyjścia dla dokumentu Gianfranca Rosiego, to jednak nie ona jest w filmie najważniejsza. GRA staje się u Rosiego (który materiały do "Sacro GRA" kompletował przez trzy lata) symbolem Rzymu, jeśli nie całej Italii – miejscem, gdzie spotykają się autentyczni mieszkańcy Półwyspu Apenińskiego i ich historie, których turysta nie usłyszy pod Fontanną di Trevi czy na Schodach Hiszpańskich. Jeden z bohaterów filmu, piemoncki arystokrata Paolo, mówi, że można stąd zobaczyć nawet kopułę San Pietro. Musimy uwierzyć na słowo, bo nam pozostaje kontemplacja mniej spektakularnego oblicza wiecznego miasta. Ale tylko z pozoru.



Wbrew tytułowi, "Święta GRA" to miejsce wcale nie wzniosłe – znajduje się tak blisko zwyczajnych spraw jak to tylko możliwe. Paradoksalnie, może to właśnie na tym polega jej świętość. Pozostający w ciągłym ruchu pierścień, który dzieli podmiejską przestrzeń, obserwujemy z góry, z boku i niejako od środka – jeździmy po nim w karetce z sanitariuszem, który jest swoistym strażnikiem obwodnicy, a także łącznikiem między światem żywych i umarłych (nie tylko ratuje ofiary na jezdni, ale i sprawuje opiekę nad chylącą się ku śmierci matką). Każdy z bohaterów, których ukazuje nam Rosi, posiadł jakąś prawdę o tym, zawieszonym w próżni, terenie, który nie jest ani miastem, ani wsią, tylko ciągiem niezwiązanej ze sobą zabudowy. Prostytutka wiele powiedzieć może o lokalnych mężczyznach, ekscentryczny naukowiec podsłuchujący rośliny – o naturze dźwięku, rybak ożeniony z Ukrainką – o węgorzach, a brodaty filozof, mieszkający w małym mieszkanku z córką – o wszystkim i o niczym.

Całą recenzję Adama Kruka przeczytacie TUTAJ.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones