ZABAWA W ZABIJANEGO
Emitowana przez stację Discovery "Broń przyszłości" to przerażający i fascynujący zarazem przykład mocarstwowej propagandy. Poznajcie Ryśka Machowicza – pasterza z giwerą, który zamiast kroczyć cienistą doliną, pociąga za spust i zamienia ją w płaskowyż. Gdyby Chuck Norris potrzebował ochroniarza, zostałby nim
Richard "Mack" Machowicz. Ten nietuzinkowy facet to twardziel nad twardzielami, a jego łysa głowa lśni w słońcu niczym szabelka generała Custera. Urodzony w Detroit, stolicy soulu, motoryzacji i zorganizowanej przestępczości, wyrósł na prawdziwego patriotę. Nic więc dziwnego, że armia ochoczo przyjęła go pod swoje skrzydła. W elitarnym komandzie "Fok" służył jedenaście lat. Rząd zapewnił mu godziwą odprawę.
Machowicz nauczył się większości znanych człowiekowi sztuk walki, założył własną szkołę militarną i opracował autorski system edukacyjny. Wreszcie, doświadczenia życia zgromadził w instruktażowej książce o wymownym tytule
"Wyzwól wewnętrznego wojownika". Nosi się na luzie, regularnie odwiedza siłownię, ćwiczy zen. Jest przystojny, uśmiechnięty i ma bicepsy wielkości melonów. Nawet bez pomocy stacji Discovery byłby chodzącą reklamą amerykańskiej armii. Cztery lata temu dostał w swoje ręce jeszcze potężniejsze narzędzie propagandy. To program
"Broń przyszłości", emitowany w Polsce przez kanał Discovery World (w Stanach powstaje właśnie czwarty sezon). Jego hasłem reklamowym mogłaby zostać słynna, papieska fraza: "przyszłość zaczyna się już dziś".
Taka piękna wojna! Spodnie w kancik, gwieździsty sztandar, eskadra myśliwców przecinająca niebo i kumpelska gra w koszykówkę; długie jazdy kamery, mgliste przenikania, zbliżenia na śnieżnobiałe ząbki i palce przy skroniach chłopców z Północnej Dakoty. Zawodowe wojsko od lat zachęca młodych ludzi, żeby uzupełniali jego szeregi. Plakatowy Wuj Sam nie wyciąga już palca w stronę niezdecydowanych, wyręczają go telewizja i nowe media. O ile jednak drażniąca tendencyjność automatycznie kompromituje spoty reklamowe, o tyle programy w rodzaju
"Broni przyszłości", teoretycznie nie działające w służbie interesu narodowego, mogą być o wiele skuteczniejszym wabikiem. Równie wydajnym, co finansowane i wydawane przez wojsko gry wideo w rodzaju
"America’s Army" . To w końcu sam cymes, "mięsko", żadnego pieprzenia o żołdackich przykazaniach, tylko strzelanie do celów. Relacja z wirtualnego pola bitwy. Przewodnikiem po nim jest
Mack – pasterz z giwerą, który zamiast kroczyć cienistą doliną, pociąga za spust i zamienia ją w płaskowyż.
Program, dążący do syntezy, a jednocześnie rozbierający współczesną machinę wojenną na części pierwsze, utrzymany jest w dziwacznej "poetyce euforii".
Mack odwiedza więc stare poligony i nowoczesne bazy wojskowe, prywatnych podwykonawców i szychy z dowództwa sił zbrojnych. Wszędzie szuka broni – tej, będącej już w użyciu i tej prototypowej; tej dla marynarki i tej dla lotnictwa; prewencyjnej i odwetowej, ofensywnej i defensywnej. Poszukuje zarówno najostrzejszego miecza, jak i najwytrzymalszej tarczy. Nie ogranicza się ani do kryterium ich efektywności, ani efektowności. Z równym szacunkiem (a raczej namaszczeniem) traktuje pistolety i strzelby taktyczne, karabiny snajperskie i miny przeciwpiechotne. Z zadumą pochyla się nad planami nowych bombowców, by chwilę później testować wielki "kombajn", przeznaczony do detonowania min przeciwpiechotnych (nie wspominając jednak, że Stany nie używają go tam, gdzie żołnierze masowo tracą nogi w wybuchach). Jego podniecenie rośnie wprost proporcjonalnie do kalibru "zabawek". Porozumiewawczo mruga do widza okiem, dziurawiąc blaszanego terrorystę i wydaje z siebie okrzyk szczęścia, gdy przy pomocy granatnika roznosi na kawałki opancerzony pojazd. Mówi półszeptem, obraca w ustach mitologiczne nazwy śmiercionośnego sprzętu – karabin szturmowy Beowulf, pocisk artyleryjski Excalibur, wyrzutnia rakiet Thor, czterdziestomilimetrowe granaty Merkury. Filozofię, zaklętą w tej konwencji, wykłada podczas sporządzania rankingu najważniejszych broni XX wieku: "Posłuchać serca i wybrać myśliwiec F-15 Eagle czy trzewi i zdecydować się na bombowiec B-52?" – pyta. Oko kamery spogląda lubieżnie na lufy, magazynki i celowniki optyczne, zaś w tle przygrywa "Cwał Walkirii" albo ostra gitarowa siekanina. Czy entuzjastom tej kakofonicznej, bojowej pieśni potrzeba więcej, by zgłosić się do punktu werbunkowego?
Pozdrowienia z orbity W
"Broni przyszłości" nie projektuje się wroga, gdyż nie jest on potrzebny. Intuicyjnie wiemy przecież, że chodzi o wojska słabiej rozwinięte technologicznie, zmuszone do walki partyzanckiej. Twórcy starają się nas przekonać, że nawet gdy podczas bitwy otworzy się niebo, a Bóg ześle wielki potop, dzielny wojak nie tylko przeżyje, ale i pośle Stwórcy kulkę na wiwat. Wojna, na którą czeka uzbrojony po zęby
Mack, istnieje więc tylko w domyśle. Program przynosi jakąś jej wizję, podejrzewam, że w miarę kompleksową. Autorzy zakładają jednak, że immanentnym elementem pola walki zawsze będzie człowiek. I tu zaczynają się schody. Już dziś bowiem Amerykanie stają twarzą w twarz z bolesnymi konsekwencjami swojej wiary w możliwość pełnej automatyzacji armii (i przywiązania do zdalnie sterowanych maszyn, tzw. dronów). W grudniu zeszłego roku "Wall Street Journal" doniósł, że Szyitom udaje się przechwytywać transmisje wideo z bezzałogowych samolotów Predator.
Według kanadyjskich twórców dokumentu
"Pax Americana", prezentowanego podczas tegorocznego festiwalu Planete Doc Review, kolejne wojny przeniosą się w kosmos, wysoko ponad głowę wystrzałowego
Macka. Otaczający Ziemię pas prywatnych i państwowych satelitów stanie się areną walki – najpierw ekonomicznej, potem politycznej, w końcu zaś militarnej. Przeprowadzając symulację Armagedonu naszej planety, autorzy filmu zaczynają od destrukcji jej satelitarnej infrastruktury. To tylko finałowy etap wywodu o nowym wyścigu zbrojeń, niewidocznym dla opinii publicznej, ukrytym przed radarem mediów. O wiele groźniejszym niż wieloletnia zimna wojna, która w finałowym stadium przyniosła reaganowską Inicjatywę Obrony Strategicznej (SDI). Kto dominuje w kosmosie, dominuje także na Ziemi. Już dziś, choć trudno sobie to wyobrazić, o pozycji mocarstwa nie decyduje ilość wojsk lądowych, lecz ilość gwiezdnych inwestycji. A ponad połowa przekaźników, krążących w tej chwili po orbicie, należy do USA.
Z profetyczną pewnością reżyserzy zapowiadają również zmierzch epoki nuklearnego zagrożenia. Mówią o braku precyzji i braku kontroli nad zniszczeniami. To, czego nie mówią, dopowiadają za nich publicyści. O hicie sezonu, tzw. broni geofizycznej, wiemy nie od dziś i mimo międzynarodowych konwencji zakazujących badań nad nią, temat wciąż jest na tapecie. HAARP, bo o tym projekcie mowa, pozostał wprawdzie cywilną inicjatywą, ale już stał się obiektem międzynarodowych sporów. Dekadę temu, rosyjska Duma apelowała do ONZ o wzmocnienie nad nim kontroli. Teoretycznie, HAARP bada wpływ urządzeń elektronicznych na procesy wewnątrz jonosfery, praktycznie jednak jego zastosowanie może być o wiele szersze. Fani konspiracyjnych teorii roztaczają iście kosmiczne wizje. Według nich, Amerykanie pracują nad możliwością modyfikacji pogody i dążą do kontroli nad atmosferycznymi procesami na Ziemi. Chcą tworzyć wielkie fale, wywoływać huragany i trzęsienia ziemi. Podobne rozwiązania są według twórców filmu zagrożeniem dla szlachetnej "kultury wojowników". Jej zmierzch będzie równoznaczny z pokonaniem przez ludzkość kolejnej granicy bestialstwa. Autorów
"Broni przyszłości" i
"Pax Americana" łączy więc sporo – przekonanie, że na polu bitwy potrzebny jest człowiek i że istnieje coś takiego jak natywna, amerykańska "tożsamość żołnierza". Jednak dokumentaliści nikomu nie wmawiają, że wojna to w gruncie rzeczy fajna zabawa.
*
Po środku tej całej zawieruchy stoi
Richard "Mack" Machowicz. Facet, który na antenie telewizji edukacyjnej zawodowo pielęgnuje narodowy kult oręża. W każdym odcinku kładzie ręce na nowej spluwie i cieszy się, jakby znalazł gwiazdkę z nieba. Tylko co będzie, gdy w końcu na ziemię spadną "gwiazdki nowej generacji", a po jego rekrutach zostanie obłok pary albo kupka popiołu?