Na stronach zaprzyjaźnionej z Filmwebem redakcji Newsweek pojawił się wywiad Roberta Ziębińskiego z Lawrence'em Benderem. Nazwisko to doskonale znane jest wszystkim fanom kina, gdyż od prawie 20 lat jest on producentem filmów Quentina Tarantino, w tym także "Bękartów wojny" nominowanych do Oscara m.in. w kategorii najlepszy film. Poniżej prezentujemy fragment wywiadu. Całość przeczytać możecie TUTAJ. Newsweek: Pamiętasz jak poznałeś Quentina? Lawrence Bender: Oczywiście. Scott Spiegel opowiadał mi o jakiś zbzikowanym na punkcie kina kolesiu, który kręcił się w jego otoczeniu. Pamiętam jak dziś – staliśmy w kolejce do kina na pokaz klasycznego horroru "House of Wax" ja, Scott i jeszcze jacyś znajomi — kiedy zjawił się on. Dołączył się do nas, opowiedział wszystkie anegdoty związane z filmem, ciągle gadał i gadał. Aż w końcu się przedstawił – Quentin Tarantino. Wtedy powiedziałem do niego, że czytałem świetny scenariusz, który nazywał się "Prawdziwy romans", kolesia, który nazywał się podobnie. Quentin zamilkł. Spojrzał na mnie poważnym wzrokiem i powiedział: to mój scenariusz. A ja na to, że nie, tamten facet chyba inaczej się nazywał. I od takiego faux pas zaczęła się nasza znajomość. Newsweek: Wasza przyjaźń trwa już dwie dekady... I chyba się nie skończy. Trudno pracuje się z Quentinem? Z Quentinem pracuje się różnie. Nie mówię, że jest to najłatwiejszy w obsłudze reżyser, ale też i nie najtrudniejszy. Quentin jest artystą i autorem, wobec czego do wszystkiego dochodzi sam. Nie da się mu powiedzieć: nie, wiesz co tego nie da się zrobić, bo i tak cię nie posłucha. Po prostu sam, jako reżyser, musi ułożyć sobie w głowie to, co jest realne a co nie. Zresztą bardzo często jego absurdalne pomysły okazują się w efekcie bardzo prawdopodobne i do wykonania. Newsweek: O "Bękartach wojny" krążyły plotki, że po pokazach w Cannes bracia Weinstein nakazali wam przemontować film, skrócić. Mówiło się, że Quentin Tarantino stracił swój status hollywoodzkiej, niegrzecznej gwiazdy. Ta sytuacja była bardziej skomplikowana. Otóż muszę zacząć od początku, czyli dnia, w którym Quentin przyszedł do mnie ze scenariuszem filmu. Historię "Bękartów..." znałem doskonale i czekałem na skończony skrypt. I przyznaję czekałem dość długo, bo Quentin więcej o tym filmie opowiadał niż pisał. Pamiętam, jak z niedowierzaniem słuchałem jego opowieści w marcu – wtedy na swojej imprezie urodzinowej już po kilku ostrych drinkach wspomniał, że ponownie pisze "Bękarty...". Kiedy mi go nareszcie dostarczył, najpierw mnie zamurowało, a potem zaczęliśmy gadać o produkcji a on wypalił – hej zróbmy go na festiwal w Cannes. To był bodaj lipiec 2008 roku. Złapałem się za głowę i starałem się mu wytłumaczyć, że w dziesięć miesięcy nie mamy szans ukończyć filmu na festiwal w Cannes. Gdyby przyszedł dwa, trzy miesiące wcześniej dalibyśmy radę, ale nie teraz. Ale Quentin już i tak postanowił. I zaczął się autentyczny wyścig z czasem. Szukanie na gwałt planu zdjęciowego, kompletowanie obsady, znajdywanie asystentów itp. Generalnie byłem absolutnie sceptyczny wobec pomysłu, że ten film uda nam się skończyć do maja. Opowiadam o tym wszystkim, żeby pokazać ci, w jakim szalonym tempie powstawały "Bękarty..." i skąd narodziły się plotki o ich skracaniu. Otóż, gdy mieliśmy skończony film nie było już czasu na pokazywanie go Weinsteinom. Zrobiliśmy z Quentinem coś, co jest absolutnie niespotykane w branży – obejrzeliśmy film sami i mając świadomość konsekwencji bez pokazywania go komukolwiek wysłaliśmy do Cannes. Cała późniejsza afera dookoła filmu, plotki o braku zaufaniu, skracaniu itp. wzięły się właśnie z tej decyzji. Ile w tym było prawdy, mogłeś się przekonać po premierze "Bękartów...". Film do kin trafił w wersji dłuższej o chyba dwie minuty niż ta z Cannes. CZYTAJ CAŁOŚĆ...