Felieton

Wojny kanapowe

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Wojny+kanapowe-124324
Wojny kanapowe
Nintendo wypromowało swego Switcha jako gadżet do wspólnego czerpania radości z gier. Pojawiająca się w reklamie scena przejmowania całej imprezy przez dziewczynę, która wpada do sąsiadów z dwoma zestawami Joyconów, początkowo wydaje się śmiesznie oderwanym od rzeczywistości mokrym snem producentów konsol. Mi jednak ten widok od razu wydał się przyjemnie znajomy...

Albo po prostu odpalić "Rock Band". Zamiast wycieczki na parkiet zaczyna się koncert. Na tym etapie, po drugiej kolejce piw, przynajmniej kilka osób będzie gotowych chwycić za mikrofon, zamiast kłócić się, kto gra na basie, a kto na gitarze solowej. Gra Harmonix łączy w sobie magię karaoke z przyjemnością udawanej wirtuozerii odgrywania ulubionych kawałków na plastikowych atrapach instrumentów. Umysł przełącza się automatycznie w kosmiczny tryb, w którym odpalenie "The Final Countdown" zespołu Europe nie równa się społecznemu ostracyzmowi, przyznając wszystkim immunitet na obciach. Pewnie, można śmiać się z jałowej zabawy w niby-granie, ale to dzięki "Rock Bandowi" odkryłam Creedence Clearwater Revival i zanurzyłam chciwie w gitarowe solówki Jimmiego Hendrixa, a przy okazji odkryłam, że Kansas już w latach 70. skomponowało utwór, który chcę mieć na swoim pogrzebie. Najlepsze jest to, że "Rock Band" daje ci poczucie grania z kumplami koncertu – a wszystko to bez umiejętności czytania nut i przy kompletnym braku pojęcia o szarpaniu strun. Moment, w którym ktoś zaczyna prosić o powtórkę "Wonderwall" Oasis, to jednak jasny sygnał, że czas na zmianę dyscypliny. 

Piłeś? Wsiadaj i jedź!

Do bezkarnej zabawy w "drinking and driving" idealnie nadaje się "Mario Kart". Nie tylko ze względu na fakt, że sterowanie kartami jest stosunkowo proste, ale głównie dlatego, że nawet najlepszy kierowca skazany jest na przypadkowe, niesprawiedliwe ataki tych pozostałych. Losowanie zbieranych power-upów to element wyścigu równie emocjonujący jak pokonywanie ciasnych zakrętów na kontrolowanym poślizgu. Nic tak nie wkurza jak kombinacja zalewającego ekran tuszu i samonaprowadzającej żółwiej skorupy wysłanych na oślep w przód przez jadących gdzieś daleko w peletonie. Najważniejsza jest jednak przyjemność z siedzenia we czworo na kanapie i sterowania, nieco infantylnie, za pomocą wychylania udających kierownicę joyconów. 

Kolejnym krokiem – adekwatnym do wzrastającego stopnia spożycia – musi być "Broforce". Po pierwsze: bo ofiarowuje nieskrępowaną radość z niszczenia wszystkiego i wszystkich, po drugie: bo zawiera potężny ładunek nostalgii za popkulturowymi tropami lat 80. Nieważne, czy dzieliliście młodość z siedzącymi obok kumplami – ważne, że na hasło "Commando" uruchamiają się Wam te same wspomnienia w rodzaju: "Pamiętacie, jak Arnold niósł na ramieniu to drzewo? Zastanawialiście się kiedyś po co? Nie mógł go ciągnąć po ziemi?". Nihilistyczny i egalitarystyczny zarazem duch "Broforce" pozwala przeskakiwać między kolejnymi niezapomnianymi bohaterami mojej młodości: Rambo, Misterem T, Strażnikiem Teksasu Element losowości powoduje kolejne, coraz śmieszniejsze wpadki, kiedy wspomniany John Matrix alias Commando skazany jest na strzelanie rakietami w najeżonej minami małej przestrzeni albo gdy naprzeciw oddalonym snajperom stajemy jako wyposażony w laski dynamitu McGyver. Dołóżmy do tego fakt, że każdą lokację można całkowicie zrównać z ziemią (po kilku piwach okazuje się to zadziwiająco satysfakcjonującym zadaniem), a bossa łatwiej pokonać, kooordynując ruchy drużyny – i ciągłe powtarzanie leveli oraz coraz głupsze samobójcze śmierci niespecjalnie będą irytować.

Dożynki (ang. after party)

Kiedy powietrze zaczyna powoli uchodzić, a przy padach zostają tylko najtwardsi zawodnicy, czas na gry, których prawdopodobnie nie odpaliłoby się w innych okolicznościach. Te z nieintuicyjnym sterowaniem, infantylną warstwą wizualną i kretyńskim centralnym pomysłem. Główne założenia rozgrywki "Genital Jousting" idealnie wpisują się w dynamikę późnoimprezowej kondycji rodzaju ludzkiego: prosty cel wsparty jedynie minimalnymi środkami do jego osiągnięcia, stwarzający za to co chwilę sposobność do niewybrednych żartów. Kilku graczy usiłujących nadziać resztę na czubek swojego penisa potrafi błyskawicznie zamienić ekran telewizora w na wpół abstrakcyjną kolorową orgię. Gdy widzicie podobne wygibasy, to znak, że etap przełamywania lodów dawno zamienił się w zrywanie ostatnich tam. 

Jeśli nie należycie do wielbicieli żartów o zabarwieniu seksualnym, a wciąż tkwicie na growej imprezie – uciekajcie czym prędzej, bo wraz z osuszeniem ostatnich butelek pigwówki ktoś z pewnością wciągnie Was do "genitalnego pojedynku". Chyba że trafiliście na bardziej subtelnych gospodarzy i zamiast niepozostawiającej wiele wyobraźni gry pojawi się nieco bardziej wysublimowana "Starwhal", której seksualne konotacje zdradza głównie uroczy podtytuł: "Just the tip". Celowo toporne sterowanie, za pomocą którego staramy się przebić serca przeciwników ostrym noskiem wieloryba, przypomina nieco wirtualne zapasy w kisielu, stając się bolesnym metakomentarzem do faktycznego stanu rzeczy. I nawet jeśli następnego dnia odkryjecie, że bliżej Wam do zombiaka niż żywej istoty, świadomość, że choć na chwilę obudziliście w swoim ledwie tlącym się dziś życiu ducha legendarnych salonów gier, sprawi, że żaden kac nie będzie zbyt srogi.