Praktycznie w tym samym czasie, kiedy skończył się pierwszy sezon "24: Dziedzictwa", końca dobiegł też szósty sezon "Homeland". Jest między tymi serialami kilka znaczących różnic, jest jednak też strasznie dużo podobieństw.
Bach, bach – słychać niski dźwięk elektronicznego zegara umieszczonego na czarnej planszy, odmierzającego upływające sekundy. Złowrogo. Za jego dźwiękiem idzie głos informujący, że zdarzenia, które zaraz zobaczymy, rozgrywają się pomiędzy jedną pełną godziną a drugą. Potem pada ostatnie słynne zdanie: wydarzenia rozgrywają się w czasie rzeczywistym. Już zawsze będzie mi się ono kojarzyło z
"24 godzinami", serialem o przygodach amerykańskiego agenta CTU – Jacka Bauera. Trwa tu nieustający wyścig z czasem. Z tykającymi bombami, z podkładającymi je terrorystami, którzy nierzadko sami są jak tykające bomby – w każdej chwili mogą odpalić: dostąpić iluminacji albo zwyczajnie wpaść w szaleństwo. A wtedy zapłonie przynajmniej pół Stanów. W
"24 godzinach" Bauer zawsze gra tylko o wysokie stawki i pewnie dlatego ogień zawsze gasi ogniem. Torturowanie jest tu na porządku dziennym, wspierane chwacką retoryką, która znaczy mnie więcej: dobrze, odstąpimy od tortur, ale pamiętaj, że ewentualne ofiary bomby, którą podłożył ten, którego mieliśmy za chwilę zacząć torturować właśnie po to, żeby wyjawił nam, gdzie zostawił ładunek, idą na twoje konto. Oburzające? Oczywiście, ale równocześnie wciągające. Ten serial to prawie idealny destylat z ruchu. Nic tylko pościgi i ucieczki, strzelaniny i prowizoryczne szpitale wojskowe, w których postrzeleni sami wyciągają z siebie kule przy pomocy pilnika do paznokci. Jest walka na dachach i walka w parterze. A w międzyczasie szybka analiza danych, szybkie negocjacje i hakerskie popisy. Godzinka za godzinką mijają błyskawicznie. A czy nie to jest tak naprawdę największą zaletą seriali?
Choć łatwo daję się wciągnąć w akcję, od zawsze zastanawia mnie, co się dzieje z Bauerem i resztą, gdy nie muszą się spieszyć – miałem i ciągle mam ku temu powody. Pomimo tego że akcja każdego odcinka rozgrywa się w czasie rzeczywistym, w ciągu zaledwie jednej godziny, to przecież jego realna długość wynosi zaledwie trzy kwadranse. Gdzieś podziało się te piętnaście minut z godziny. Oczywiście wiem, że w ich trakcie idą reklamy, no ale mimo wszystko. Lubię sobie wyobrażać, że reklam nie ma albo jeszcze lepiej, że nagle znikają i odsłaniają przed nami bebechy sensacji, różne formy życiowego stretchingu bohaterów, którym nikt nie powiedział, że są znowu na wizji – czyszczenie wacikami uszu, gapienie się przez okno na pochyloną staruszkę, która próbuje wrzucić do kosza na śmieci butelkę po oranżadzie, przyrządzanie sobie kanapki z pasztetem, który został po świętach w lodówce, rozmowy o ulubionych serialach i o meczu Barcelony, która zawsze powinna rozstrzygać spotkania z Realem w ostatniej minucie, tak, żeby bardziej bolało (człowiek po dużej dawce
"24 godzin" staje się jednak trochę brutalny).
Czy liczyłem, że w
"24: Dziedzictwie", spin-offie serialu o Bauerze, ktoś wyjdzie naprzeciw moim wyobrażeniom? Jeśli nawet, to nic z tego; Eric Carter, następca Bauera, młody żołnierz amerykańskich wojsk specjalnych, który niedawno wrócił z wojny, szybko bierze się do roboty. Część napastników zabija już u siebie w salonie, za resztą rusza samochodem, jadąc, dzwoni do niedawnej pracodawczyni, szefowej CTU, żeby dogadać szczegóły pościgu, po drodze wyrzuca jeszcze swoją dziewczynę na dzielni, którą rządzi jego brat-gangster. Kanapek w
"Dziedzictwie" nikt nie przyrządza, ale dziewczyna i brat Erica, który był kiedyś równocześnie jego pracodawcą i partnerem jego obecnej dziewczyny, wprowadzają w polowanie na terrorystów zwykłe życie.
Eric jedzie na misję i równocześnie rozmawia ze swoją dziewczyną o ich związku; dziewczyna Erica mierzy się wzrokiem z dziewczyną jego starszego brata; młodszy brat przeprasza starszego brata i na odwrót; starszy brat smuci się kryzysem w biznesie i utraconą miłością tej, która kocha teraz młodszego brata. Wokoło wybuchają samochody, giną żołnierze, walą się mosty, owładnięte przez islamskich fundamentalistów nastolatki wbijają noże w plecy swoich nauczycieli chemii, a ci mielą swoje rozczarowania i romanse. Bardzo to wszystko paradne. Szczytem jest scena, w której dziewczyna Erica wygłasza do pracowników jego starszego brata płomienną mowę o wartościach rodzinnych – prawie jak
Vin Diesel w
"Szybkich i wściekłych" – nawet gangsterzy, którzy na co dzień zajmują się handlem prochami, jak jeden mąż idą walczyć przeciw islamskimi terrorystami, którzy porwali się na Amerykę.
W spin-offie mamy jeszcze inne małe przesunięcia: tortury tym razem nie są już tak skuteczne, choć trzeba przyznać, że jako nieefektywne przedstawione zostały tylko nowoczesne formy tortur – chemikalia, które wstrzykuje się w żyły i które atakują mózg i nie pozostawiają śladów. Jack działał jednak inaczej – wbijał po prostu przywiązanemu do krzesła człowiekowi po jednym gwoździu w każde udo i podpinał pod nie prąd. W CTU ujawniony zostaje też romans między dwoma agentami – już w fazie zakończenia, a więc bez żadnych pocałunków, dodatkowo, żeby zadośćuczynić stereotypom, między mięśniakiem i analitykiem, no ale jednak. Poza tym wszystko w normie. Świat z grubsza wygląda tak samo. Ci, którzy znajdują się u władzy, żyją w szarej strefie i proklamują szarą strefę, działając poza granicami prawa, bo uważają, że tylko tak mogą być skuteczni; ci, którzy mają kasę i żyją poza wszelkimi sferami ziemskimi, w ogóle nie zaprzątają sobie głowy moralnością; ci, którzy mają najmniej i przez to najmniej mają do stracenia, próbują jeszcze odróżniać białe od czarnego.
Praktycznie w tym samym czasie, kiedy skończył się pierwszy sezon
"24: Dziedzictwa", końca dobiegł też szósty sezon
"Homeland", którego fabuła po nieszczęśliwym wątku berlińskim znów rozgrywa się w Stanach. Jest między tymi serialami kilka znaczących różnic – pierwsza z brzegu i chyba kluczowa jest taka, że
"Homeland" zdecydowanie częściej niż
"24 godziny" na poziomie realizacji wygląda jak kino – jest jednak też strasznie dużo podobieństw. Chociażby obraz styku między wielkim biznesem a polityką, strach elit przed odszczepieńcami, którzy chcą zresetować cały system, przez co stają się dla wszystkich niewygodni. I tu, i tu mamy do czynienia z samotnością młodych chłopaków, szkolonych przez większość życia na zabójców, nie potrafiących niczego innego, śniących bez przerwy koszmary i podświadomie marzących, żeby raz jeszcze zakosztować tamtej adrenaliny, wreszcie z coraz większym wpływem technologii na życie. Znajdziemy w obu serialach przechwytywanie i przekierowywanie satelit, majstrowanie przy sygnalizacji świetlnej i wielkie fermy z tysiącem ekranów, gdzie dywizja trolli fabrykuje informacje i manipuluje opinią publiczną.
Najciekawszy jest jednak w
"24: Dziedzictwie" i
"Homeland" obraz służb, które zdają się nie mieć żadnych ram wyznaczających ich działania. Każdy w zasadzie robi to, na co ma ochotę i to, co podpowiada mu rzadziej rozum, częściej inny organ – jaja, żołądek lub serce. Króluje indywidualizm i anarchia. Żadnego łańcucha dowodzenia, pełna dowolność w wypełnianiu rozkazów, zawiązywaniu sprzymierzeń i spisków. W jednej ze scen
"Homeland" Dar Adal mówi do Saula Berensona – powołując się na
Grahama Greene’a – że służby specjalne są jedyną miarą tego, jak działa państwo; czymś jakby jego podświadomością. Berenson, który tak jak Adal poświęcił całe życie szpiegostwu i więcej bitew przegrał, niż wygrał, odpowiada przyjacielowi, który niejednokrotnie go zdradził: "God Help Us".