Pochylanie się nad każdym aspektem tego filmu i rozkładanie go na czynniki pierwsze, wydaje się być z góry skazane na niepowodzenie, szczególnie jeżeli miało się już (nie)przyjemność spotkać z przynajmniej jednym z wcieleń Adasia Miauczyńskiego, który stał się ikoniczną postacią, żeby użyć popularnego określenia, “uniwersum” (od “Domu wariatów” z 1984 roku do tegorocznych “7 uczuć”, łącznie już dziewięć tytułów) autorstwa Marka Koterskiego. Interesował Cię, drogi widzu, humor? Proszę bardzo, Piotr Gąsowski (kto by się spodziewał?) potrzebuje raptem kilku sekund obecności na ekranie i jednej sceny alternatywnego sposobu golenia dedykowanego dla prawdziwych samców alfa - kto pozostał niewzruszony niech pierwszy rzuci kamieniem (co oczywiście nie oznacza, że warto odczytywać ten film w kategoriach czysto komediowych, przy czym zagubionych ludzi, spragnionych “rasowej polskiej komedii” spod znaku białego plakatu w mariażu z Karolakiem, nie mogło zabraknąć na sali kinowej, nieprawdaż?). Przyciągnęła Cię długa lista znanych i lubianych aktorów? Świetny wybór - poza wysokim (subiektywnie oceniając, rzecz jasna) poziomem gry jaki zaprezentowali, mieli oni okazję puścić “oczko” do widzów i podejść z dystansem do swojego kinowego wizerunku - żeby wspomnieć tylko Katarzynę Figurę w typowej roli obiektu westchnień, na, mniej typowym, ludzkim-wielbłądzie (przy okazji dostajemy wskazówkę w kwestii podjęcia się roli komornika Lucjana Bohme w obrazie Feliksa Falka z 2005 roku przez Andrzeja Chyrę - jego filmowy ojciec, wspomniany już Gąsowski, wykonuje właśnie ten zawód! To tylko humorystyczna uwaga, proszę nie atakować!). Nienawidzisz opresyjnego systemu edukacji? Znalazłeś obraz mordującej (w przenośni i dosłownie) szkoły rodem z “Lekcji” Eugèna Ionesco, w diabolicznym połączeniu z krytyką fetyszyzowania encyklopedycznej wiedzy w stylu “Ferdydurke” Witolda Gombrowicza lub “Kartoteki” Tadeusza Różewicza. A może chciałeś wzbogacić wiedzę o świecie Adasia Miauczyńskiego? Z pewnością wyłapałeś zatem mniejsze lub większe, wewnętrzne, nawiązania - znalazło się przecież miejsce m.in. na zupę pomidorową jako lekarstwo na problemy największego kalibru przygotowaną przez, a jakże, zdradzająca pierwsze oznaki stanu z “Dnia Świra”, matkę naszego protagonisty.
Co jednak w tym wszystkim najważniejsze? Moim zdaniem, humanistyczny wymiar filmu jako całości, wyrażony w sposób szczególny w końcowym monologu woźnej (na marginesie, Sonia Bohosiewicz pokazała tutaj klasę). Czy był on łopatologiczny? Oczywiście tak - przecież zbiera to wszystko co mieliśmy ułożyć sobie przez dwie godziny seansu w głowie i rzuca nam w twarz. Z drugiej strony, oczywiście nie - woźna zostaje postawiona w tej samej sytuacji co my, widzowie (no dobrze, jej sytuacja jest trudniejsza, bo spotyka się ze skondesowanym cierpieniem wynikającym ze shiperbolizowanych doświadczeń bohaterów, a więc rzecz jednoznacznie straszna, jak to zdanie - jednocześnie jej późniejsze zachowanie staje się tym bardziej uzasadnione) i jakiej reakcji możemy od niej oczekiwać? W moim odczuciu, właśnie takiej - pozbawionej zgody na psychiczne znęcanie się nad dziećmi racjonalizowane “słabymi stopniami” (czy to niedostatecznymi, czy też piątkami z minusem), walką z własnymi kompleksami (bo przecież nie można być gorszym niż miastowi!), a nawet, jeżeli to wygodne, samym istnieniem potomków (przecież miał być chłopiec, a nie dziewczynka albo odwrotnie), przez własnych rodziców. Cóż jednak z tego “buntu tragicznego”, obudowanego słusznej ilości wulgaryzmami (kto by ich nie wypowiedział?), za pożytek, skoro chwile wcześniej odpowiedzią woźnej na wszelkie problemy pozostaje banalne, bezradne, a przede wszystkim przenikliwie smutne “trzeba żyć żeby żyć”? Cóż za pożytek, skoro wszystko wskazuje na to, że nowe pokolenie, wchodzące chwile po tym emocjonalnym wybuchu do szkoły, prawdopodobnie czeka przejście analogicznego cyklu traumatycznych doświadczeń? Tej perspektywy nie poprawia nawet rodząca się, pod wpływem terapii, samoświadomość Miauczyńskiego co do rozpoznawania własnych emocji - bo czy mamy podstawy aby, spóźnione o kilkadziesiąt lat, emocjonalne postępy rozpatrywać w kategoriach sukcesu? A jeżeli nawet nie sukcesu, a tylko ofiarowania nam, widzom, nadziei na którą może sobie pozwolić wiekowy reżyser, to na ile wydaje się ona uzasadniona w świetle tego co zobaczyliśmy? “I nie oczekujcie ode mnie lekarstwa na nieuleczalne choroby” jak napisał kiedyś Gombrowicz.