Na ten film czekałem i czekałem. Tygodnie mijały cholernie wolno, a ostatnie 7 dni to istna masakra. Czas wlókł się i wlókł. Ale w końcu nadszedł ten dzień i wybiła ta godzina. Rozpoczął się seans "Bękartów Wojny", najnowszego dzieła mojego Mistrza, Quentina Tarantino!
Ci, którzy spodziewali się typowego kina wojennego/bezkrwawej komedii z Bradem Pittem (a tacy też się zdarzali, naprawdę!)/filmu Tarantino przeznaczonego dla mas [właściwe zakreślić:P]- będą rozczarowani. "Inglourious Basterds" to typowy film Quentina Tarantino, przeznaczony dla jego fanów. Chodź nie skłamię, jeśli napiszę, że i tak więcej ludzi polubi ten film, niż choćby "Kill Billa", czy "Death Proof". Mam na myśli to, że zwykły śmiertelnik i osoba nie czcząca Boskości Tarantino, też może się dobrze bawić na tym filmie. Ale do rzeczy. Film zaczyna się, jak na Tarantino nietypwo, bo od... napisów początkowych! Kto zna jego filmy, wie o co come on. A Ci, którzy nie znają Tarantino, niech wiedzą, że filmy Mistrza zaczynają się zawsze od scenki z aktorami, tudzież jakiejść scenki połączonej z krótką obsadą. W "Inglourious Basterds" film zaczyna się od czarnego tła, z patetyczną, wojskową melodią a'la Ennio Morricone w tle, i z całą obsadą wypisaną na tle blackscreena. To niewątpliwy ukłon w stronę kina lat- 40-60 XX w, kiedy to całe napisy były wyświetlane na początku obrazu, nie zaś jak we współczesnym kinie, na jego końcu. "Bękarty Wojny" (nienawidzę tego gównianego polskiego tytułu!; mogli się chociaż wysilić i nazwać to dzieło "Benkarty Wojny", ale nie, kurna, bo są mądrzejsi od samego reżysera) zaczynają się od długiej pogawędki Hansa Landy z Amosem Dreyfusem i już tu dostrzegamy, że jedna z głównych ról przypadnie...dialogom. A te są po prostu wyborne. Dialog o wiewiórkach i szczurach, o kinie niemieckim i wiele, wiele coraz bardziej zakręconych textów przypomina nam od razu rozmowy z "Pulp Fiction". I nie skłamię, jeśli napiszę, że dialogi z "Inglourious Basterds" są jeszcze zabawniejsze i bardziej porąbane od tych znanych z najsłynniejszego dzieła Tarantino. Po prostu cud-miód. Dawno się tak nie ubawiłem w kinie, nawet na żadnej komedii. A scena w której Bękarci udają Włochów to po prostu jedna z najlepszych scen w historii kina. I nie jest to przesada. Obejrzycie i wspomnicie moje słowa. Ów dialogi wypowiadane są, jak to zwykle u Quentina, przez idealnie dobranych do ról aktorów. Nie rozumiem nagonki na Brada Pitta. Dla mnie zagrał fenomenalnie. Te jego miny, zmieniony głos... to po prostu trza zobaczyć i usłyszeć. Ale to nie on gra pierwsze skrzypce, mimo, że TEORETYCZNIE, jest głównym bohaterem. Na pierwszy plan wysuwa się Christopher Waltz. O ile Pitt zagrał fenomenalnie, to cóż mogę rzec o Austriaku? Jest po prostu BOSKI. Podziwiam go nie tylko za luz, fenomenalną grę mimiką twarzy i ciałem, ale przede wszystkim za perfekcyjne opanowanie swojej, multijęzykowej, roli. Mówi biegle po francusku, niemiecku, włosku i angielsku. Coś genialnego. Dla mnie, to jak na razie, najlepsza rola w tym roku i jedna z najlepszych w ostatnich latach. A, jak Waltz, nie dostanie Oscara, to Akademia już totalnie się pogrąży. Nie zapominam oczywiście o reszcie obsady. A spośród niej najbardziej podobały mi się Diane Kruger i Melanie Laurent. No o ile wszyscy dobrze wiemy, że Niemka jest świetną aktorką, o tyle Melanie w zasadzie widzimy po raz pierwszy na ekranie w wysokobudżetowej produkcji. Nie dość, że jest piękna, to na dodatek genialnie zagrała rolę Shoshanny, dziewczyny, której Landa uśmiercił całą rodzinę. Nie zapominam także o reszcie Bękartów. Z "oddziału" najlepiej wypada, nie kto inny, jak Til Schweiger. I mimo, że jego rola do długich nie należy, Niemiec udowadnia, że w swoim kraju nie ma sobie równych. Jego zachowanie w czasie "impry" w piwnicy jest po prostu przekomiczne i genialne. Obejrzycie, zobaczycie o co come on. Zresztą tak naprawdę, bez sensu jest wymieniać całą obsadę. Wszyscy po prostu zagrali na najwyższym poziomie. Ale, jak też dobrze wiecie, to wymóg Tarantino. On nie znosi "odwalenia" swojej roli. On chce mieć wszystko najlepsze i pod kontrolą. Ale muszę wspomnieć jeszcze o kimś. O Elim Roth'cie. Pewnie nie posądzacie go o zdolności aktorskie. I się rozczarujecie. Również zagrał bardzo dobrze, z czego się ogromnie cieszę, bo ludzie przestaną może choć trochę po nim "jeździć". Quentin zagwarantował nam jeszcze, jak to zwykle u niego bywa, fenomenalny soundtrack; jeden z lepszych w ostatnich latach. Te wojskowe melodie są wspaniałe,a co ważniejsze, wpadają w ucho. Kilka godzin po seansie dalej jestem w stanie zanucić melodię z napisów końcowych. Do tego dochodzi także fenomenalna piosenka, przy której Shoshanna przygotowuje się do decydującej akcji. Ale soundtracki to jedna z mocniejszych stron Mistrza. Każdy z jego filmów miał genialny podkład muzyczny. I wcale nie żałuję, że muzyki do "Inglourious Basterds" nie skomponował Morricone. Nawet bez niego, jest fenomenalnie. Prócz muzyki ważną rolę odgrywają dźwięki otoczenia, a te słychać z każdej strony. Raz z tyłu usłyszymy rozmawiających SS-manów, a raz z boku przeżuwane ciasteczko. To autentycznie jest niesamowite uczucie. Na dodatek film jest genialnie zmontowany. Sceny się ze sobą mieszają, są retrospekcje, czyli standard u Quentina. Teraz, jednak dochodzi do tego fakt, że każdy z pięciu rozdziałów na które podzielony jest film, nakręcony jest w trochę innej technice. Wprawne oko to wychwyci i napewno doda to smaczku filmowi Tarantino. Nie wspomniałem, o jednym z najważniejszych, o ile nie najważniejszym aspekcie filmu Quentina. O przemocy. Jest tu jej od groma (rozbijanie czaszek kijem baseballowym, czy skalpowanie, to tylko nieliczne przykłady), a krew leje się strumieniami. Jeśli zatem jesteś fanką brada Pitta i oczekiwałaś bezkrwawej komedyjki, omijaj "Bękarty Wojny" szerokim łukiem (dwie panie opuściły seans w czasie skalpowania i już nie wróciły-chyba na serio oczekiwały komedyjki). Jeśli jesteś kolesiem, który kocha filmy w stylu "Step Up", czy innych takich szmir, omijaj film Quentina szerokim łukiem. A jeśli jesteś przygotowany/a na mocne, brutalne, acz bardzo dowcipne kino to ten film jest dla Ciebie idealny. Aha. I uwaga na koniec. Quentin trochę namajstrował przy historii II Wojny Światowej, więc nie uczcie się na jego podstawie do zajęć :P
"Inglourious Basterds" można skwitować krótko, a mianowicie: "POWRÓT KRÓLA". I to powrót w niesamowitym stylu. "Bękarty Wojny" są nie tylko najlepszym filmem tego roku, ale i najlepszym filmem, jaki widziałem od czasu "Pulp Fiction". Ale to tylko moje zdanie. Chociaż patrząc po notach na imdb widzę, że nie tylko moje. Czekam na prequel filmu, bo pare wątków da się jeszcze cholernie rozbudować. A może jakiś serial? Wszystko jedno. Dajcie mi po prostu więcej "Bękartów Wojny", bo czuję, że wystarczył jeden seans i już się od tego filmu uzależniłem!
Ocena:
11/10
Sorry, za długość recki :P Krócej nie dało rady :P