Mam kilka głupich przemyśleń na temat tego filmu, ale głupie czy nie głupie, ważne aby się nimi podzielić ;) Szkoda tylko, że tak późno postanowiłem to zrobić, zamiast świeżo po seansie; bo wiele detali już uszło mi z pamięci.
Lubię Tarantino, zarówno jego najlepsze filmy, jak i te słabsze. "Pulp Fiction" już od dawna znajduje się w ścisłej czołówce moich ulubionych tytułów. "Wściekłe psy" traktuję jako nr 2 osiągnięć reżysera, lubię "Kill Billów", "Jackie Brown", a nawet znacznie słabszy "Death Proof". Gdzie stawiam "Bękarty wojny"? Gdzieś między PF i pieskami, a Kill Billami, czyli miejsce trzecie. Czy zatem "Bękarty wojny" są filmem udanym? Pokusiłbym się o stwierdzenie, że i tak i nie. Dlaczego udanym? Ponieważ jak w żadnym innym filmie Tarantino, w "Bękartach wojny" dominuje prawdziwy suspens budowany przez ciągnące się całymi kwadransami dialogi, by pod koniec zakończyły się krwawą jatką podniesioną do poziomu prawdziwej poezji. Z początku wydają się one nudne. Tu jest pewna różnica w porównaniu do innych filmów Quentina. Reżyser zrezygnował z nawałnicy wulgaryzmów, a wypowiadane kwestie nie są już tak soczyste i pozytywnie zakręcone. Na tego typu smaczki trzeba uzbroić się w cierpliwość. Nasza cierpliwość zostaje zazwyczaj nagrodzona krwawym momentem kulminacyjnym lub też jednym wyrazem, który rozładowuje sięgające zenitu napięcie, wywołując przy tym salwy śmiechu. Jeden z takich kulminacyjnych momentów, do którego dochodzi po zabawie z kartami jest prawdziwym montażowym majstersztykiem. Innym momentem, tym razem nie zwieńczonym krwawą łaźnią, jest słynne już "Arrivederci" wypowiedziane przez samego Brada Pitta - bodajże najśmieszniejszy moment filmu :)
"Bękartami wojny" Tarantino potwierdził, że jest jeszcze w formie i po raz kolejny udowodnił, że, jak sam kiedyś powiedział, jest bardziej konsumentem niż producentem. Tarantino nie robi filmów po to aby się podobały ludziom, tylko po to aby podobały się jemu samemu. W każdym swoim filmie Tarantino sięga do tematyki kina i zawsze znajdzie się miejsce na dialog bohaterów wspominających stare dobre klasyki. W "Bękartach wojny" tego typu odwołań jest chyba najwięcej. W pamiętnej i budzącej prawdziwą grozę i zarazem euforię scenie w kinie, reżyser nawiązał w pewnym sensie do korzeni z których wyrosło jego artystyczne ego oraz sama kinematografia. Wszystko zaczęło się w kinie i to na sali kinowej wielkie kino miało swój początek. Moim zdaniem Tarantino przypomina nam, że zanim kino dorosło do rangi prawdziwej sztuki, było przede wszystkim rozrywką polegającą na wyświetlaniu i oglądaniu ruchomych obrazów, które budziły w ludziach podziw. Nie było inscenizowanych historii, były ruchome obrazy, które po prostu fascynowały, bo były czymś nowym. Gdy na ekranach kin pojawiły się "Wściekłe psy" a później "Pulp Fiction" wiadomo było, że oto pojawił się twórca, który stworzył własną, wystylizowaną i postmodernistyczną gałąź przemysłu filmowego. Tą nowością reżyser chełpi się ukazując pożar na sali kinowej, w której umierają najważniejsze głowy III Rzeszy. Widać jak płoną rozwinięte szpule filmowe, płonie ekran, płoną widzowie, tak jakby reżyser przekazywał nam, że w kinie można zrobić wszystko, że oto nastaje nowa era, w której ton nadaje Tarantino, a jak wiadomo wszystko ma początek na sali kinowej. To tam nowe pomysły wychodzą na światło dzienne, a raczej na półmrok sali kinowej ;) Reżyser chciał zamanifestować swoje uwielbienie do czystego, niczym nieskrępowanego kina, jednocześnie ukazując swoją butę i pewność siebie mówiąc nam, że oto Quentin Tarantino może spalić i wysadzić w powietrze światową kinematografię i rozpocząć w niej nową erę. Stare, wytarte taśmy spali i zastąpi je nowymi - własnymi szalonymi taśmami. Nowa era nastanie również wtedy gdy najważniejsi hitlerowcy skończą żywot ginąc w płomieniach, skończy się wojna i nastanie nowy świat. Gdy wyszedł pierwszy film Tarantino, świat filmu zmienił się bezpowrotnie. Może nie każdy tak to odbiera, ale wiele obrazów czerpie i będzie czerpało garściami z takiego kina, a sam reżyser zdaje sobie z tego sprawę. Zdaje sobie również sprawę z niewyczerpanych możliwości i bezkarności w tworzeniu współczesnego kina bez jakichkolwiek zahamowań. Hitlerowcy giną w męczarniach i ani na moment reżyser nie przestaje operować i eksperymentować z czystą filmową materią. Tak zwaną zabawą kinem, która w tym przypadku, w tej konkretnej scenie, nabiera wręcz namacalnego i dosłownego wymiaru. Wszystko przecież dzieje się na sali kinowej! Mimo tej grozy scena jest zabawna, ludzie płoną i są rozstrzeliwani, ale widz ma ubaw po pachy, bo myśli sobie, że właśnie tak to wszystko powinno się skończyć. Napawa się tym widokiem rodem z horroru. To świat reżysera, jego osobisty odwet na hitlerowcach, jego osobiste kino, jego osobista zamknięta strefa i albo się to czuje, albo nie. Nie tylko ukazał wiele odmian szarości wojny (jak sam wspominał w wywiadzie), obnażył także widza, który na te dwie godziny stał się żądnym krwi sadystą. Tylko w kinie można się upoić takim widokiem i nie chodzi tu o fabułę, ale właśnie o te ruchome obrazy, których jeszcze nikt wcześniej nie oglądał. Taka metafora nawiązująca do pierwotnych instynktów widzów, którzy pragną aby się działo, nie ważne co, ale żeby się działo ;) Moje rozbawienie nie miało granic gdy moim oczom ukazał się Hitler wiwatujący na cześć snajpera, który ustrzelił z wieży kolejnego amerykańskiego żołnierza, dziabiąc w chwilach przerwy swastykę w drewnie - ot cała fabuła :) My robimy to samo: wiwatujemy na cześć kolejnego odstrzelonego, oskalpowanego, zmiażdżonego baseballem czy płonącego hitlerowca.
Z plakatu do filmu "Pulp Fiction" można się dowiedzieć, że "ten film trzeba oglądać w kinie". Wobec tego należy przenieść to hasło na plakat "Bękartów wojny", bo chyba pasuje do niego jeszcze bardziej. Cały efekt z finałowej masakry na sali kinowej zniknie podczas domowego seansu. To musi być sala kinowa, aby poczuć, że ekran płonie, aby wiedzieć, że obcuje się z prawdziwym peanem na cześć kina. Pulp Fiction może się bez sali kinowej obejść, bowiem wystarczy ten film tylko odsłuchiwać, a i tak niewiele straci ze swojej błyskotliwości.
Dlaczego w takim razie "Bękarty wojny" jest z pewnych względów nie do końca udanym filmem? Tego właśnie cholera nie do końca pamiętam ;) Dlatego, że po wyjściu z kina z pozytywnie zakręconą ekipą przyjaciół byłem z filmu usatysfakcjonowany, ale pamiętam, że podczas seansu coś mi zgrzytało ;) Istnieją pewne granice w luźnym podejściu do warsztatu filmowego i jego bagatelizowaniu na rzecz absurdu. Nie twierdzę, że "Bękarty wojny" są warsztatowo słabe, ale na pewno znacznie odbiegają od najlepszych dokonań reżysera. W poprzednich filmach Tarantino nie było problemu ze spójnością fabuły. "Pulp Fiction" czy "Wściekłe psy" mają swój określony styl, niezwykły klimat i konsekwentną, zwartą fabułę. Z kolei Kill Bill urzekał sposobem narracji. Nie mogę tego samego powiedzieć o "Bękartach wojny". Stylowe są w nim poszczególne sceny, które nie składają się w spójną stylową całość. Mimo, że "Bękarty wojny" przedstawiają pewną konkretną historię, zdawałoby się, że o wiele bardziej rozbudowaną od poprzednich genialnych filmów o niczym, to jednak jest to zlepek mniej lub bardziej udanych skeczy poprzedzonych przewlekłymi, wstępnymi dialogami. W niektórych miejscach wkrada się nuda. Jak wspomniałem wcześniej, warto tę nudę przeczekać, bo po pewnym czasie napięcie wzrasta do na prawdę wysokiego poziomu. Jednak dla mnie to jest nowość. Tego filmu nie wystarczy już tylko słuchać. Trzeba patrzeć i oczekiwać na coś oczekiwanego. W Pulp Fiction nie musiałem na nic czekać. To jeden długi, nieprzerwany i błyskotliwy gag. W zasadzie można było na nim rechotać non stop przez 160 minut. Historia prosta jak budowa cepa, ale konstrukcja fabularna oparta na przemieszaniu chronologii zdarzeń dała imponujący efekt. Scenariusz "Bękartów wojny" już tak nie imponuje. Pomysł reżyser miał - tego odmówić mu nie można, ale zrobił film za długi, zbyt rozwlekły i trochę bezpłciowy. Tak bardzo skupił się na dopracowaniu poszczególnych żartów, że w ostatecznym rozrachunku, biorąc pod uwagę czas trwania obrazu, wychodzi ich zdecydowanie za mało.
"Bękarty wojny" na pewno nie jest filmem wybitnym, ale z pewnością nie jest filmem słabym. Jest trochę inny, nie tak wyrafinowany i nowatorski jak opus magnum Quentina pod tytułem Pulp Fiction, ale warto go obejrzeć dla tych "momentów" i przede wszystkim dla Christopha Waltza w roli Hansa Landy. Hans Landa zjada tu aktorsko Brada Pitta na śniadanie i jest głównym źródłem dowcipu. Brawurowa kreacja piekielnie inteligentnego hitlerowca w sam raz pasuje do nominacji do Oscara. Oczywiście zwieńczeniem całej historii jest masakra w kinie, scena iście szalona i czysto symboliczna. Nie uważam aby nie można było porównywać "Bękartów wojny" do "Pulp Fiction". Dlaczego nie? Porównywać można każde filmy, od tego są między innymi rankingi i wszelakie topy, które wcale nie zestawiają tytułów wg gatunków - od tego są inne zestawienia, a gdy widzę głosy o tym jakoby najnowszy film QT miałby być jego największym osiągnięciem muszę zaprotestować. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: "Bękarty wojny" to dobre, fajne, w porywach błyskotliwe kino, ale daleko mu do PF. Zresztą stwierdzenie, że "Bękarty wojny" to najlepszy film QT, dokonuje pośrednio porównania z PF, więc proszę nie mieć do mnie pretensji o takie porównania ;)
Myślę, że nie ma co przesadzać z oceną dla "Bękartów wojny" i ocena 7/10 będzie najbardziej oddawać faktyczny poziom. To po prostu dobry film z kilkoma genialnymi momentami i najbardziej osobisty film w dorobku Tarantino, a to jest tylko kolejny powód dla którego warto zobaczyć "Bękarty wojny". Wszystko zawarte jest w scenie pożaru na sali kinowej.
To tyle.
holyshit ! ciekawe jakby wyglądała ocena filmu gdyby nie było PF , wszyscy
wszystkie jego filmy porównują tylko do tego ,Wiadomo ze to jego najlepsza
produkcja i nikt jej niedorówna i myśle ze nawet sam Tarantino nie zrobi
juz lepszego filmu !bo tak wysoko sobie podniósł poprzeczke ze napewno jej
nieprzeskoczy wiec moze lepiej zostawić te dzieło w spokoju bo ani Quentin
owi ani nikomu innemu w histori wszechświata sie to nie uda ! moze jego
filmy nie są dobre ale tylko on ma tą magie , styl i klimat tworzenia
,wiec jak dla mnie bekarty wylądowały na 4 miejscu wiec myśle ze jest to
jeden z lepszych jego filmów ,szkoda tylko ze taki krótki bo świetnie mi
sie go oglądało ,ale nawet jakby trwał 5 godzin to myśle ze i tak by było
mało
Następny "krytyk", który ocenia filmy Tarantino przez pryzmat "Pulp Fiction". Powiem tyle: "Pulp Fiction" wcale nie jest najlepszym filmem Quentina, bynajmniej dla mnie. Dla mnie najlepsze są "Wściekłe Psy".
Zawsze zastanawia mnie dlaczego ci wszyscy krytycy tacy jak założyciel tematu widza tylko "Pulp Fiction"? Bo dostał jakieś tam nagrody? Złota Palma? Oscar? A komu one potrzebne? Może więc "Titanic" Camerona to najlepszy film w historii kina, bo dostał najwięcej nagród tak?
Zrozumcie jedno - dziś nagrody nic nie znaczą. Quentin nie ma słabych filmów. Dla patrzących w Oscary itp. najlepsze będzie "Pulp Fiction". dla mnie "Wściekłe Psy", a dla Quentina najlepszy będzie "Kill Bill" - według niego idealny film który chciał zobaczyć od kiedy się urodził.
Denerwują mnie teksty w stylu "Pulp Fiction" jest poza zasięgiem itp. "Kill Bill" i "Wściekłe Psy" są nawet lepsze, ale to moja opinia. "Bękarty Wojny" stawiam na równie z "Pulp Fiction" na miejscu drugim.
mosquito, gdybyś poświęcił minimum uwagi i wysiłku aby przeczytać ze zrozumieniem mój tekst, nie musiałbym ci wymachiwać nim przed oczami i udowadniać, że nie ma w nim nawet jednego słowa o żadnych nagrodach filmowych. Dlaczego nie ma? Dlatego, że nie obchodzi mnie czym i za co odznaczony został PF. Prawda jest taka, że jak na razie Pulp Fiction rzeczywiście jest niedoścignione dla QT i jeśli tak bardzo doskwiera ci Złota Palma i moja opinia, to chyba sam powinieneś oceniać filmy QT przez pryzmat PF. Pozwól, że ja pozostanę przy ocenianiu przez swój własny pryzmat, własnego zdania. Ględzenie typu "dla patrzących w Oscary itp. najlepsze będzie Pulp Fiction." jest tak samo bez sensu jak ględzenie typu "dla NIE patrzących na Oscary najlepsze są Wściekłe psy". Jedni znajdą sobie argument w Oscarze, a inni w jego braku. Z tymi pretensjami trafiłeś pod zły adres. Mnie Złota Palma nie obchodzi. Zapewne przytłaczającą większość fanów Pulp Fiction również.
Jeśli masz inną opinię to ją wypowiedz, a jak chcesz to możesz nawet ją uzasadnić. Jeśli jednak chcesz wylewać żale z tego powodu, że PF został nagrodzony i że znowu ktoś porównuje PF do Bękartów to rób to z łaski swojej gdzie indziej. Filmy się porównuje, to rzecz oczywista. Tym bardziej oczywista, jeśli porównuje się filmy tego samego reżysera. Zadaniem takiego porównania jest wyrażenie opinii o tym, czy forma danego reżysera rośnie czy maleje, czy też jest na tym samym poziomie. Wg mnie forma troszkę malała, do momentu gdy pojawiły się "Bękarty wojny". Od tej pory forma wzrosła, ale nie do tego poziomu sprzed 15 lat. Jeśli się z tym nie zgadzasz to w porządku, twoja broszka, ale nie każ mi tracić czasu na tłumaczenie się z czegoś czego nie popełniłem.
Zdziwisz się Pablo, przeczytałem twój tekst bardzo dokładnie. Nie było w nim nic o nagrodach. Wspomniałem o Złotej Palmie i o Oscarze bo miałem podejrzenie, że kierujesz się tym, iż kilku krytyków uznało PF za najlepszy film Quentina, a według mnie wcale nim nie jest!
"Prawda jest taka, że jak na razie Pulp Fiction rzeczywiście jest niedoścignione dla QT" - na jakiej podstawie tak piszesz, bo tak myśli większość? Nie jesteś przedstawicielem wszystkich ludzi na ziemi, więc nie wypowiadaj się za wszystkich, że PF jest najlepsze bo wcale tak nie jest, gdyż nie wszyscy tak twierdzą naszczęście. Skąd wiesz, że to jego najlepszy film do diabła? Jest najbardziej znany ot co. To, że uważasz "Pulp Fiction" za najlepszy film Tarantino jest twoją opinią. Każdy ma swoją opinię na ten temat. Jak już pisałem sam Quentin za swój najlepszy film uznaje "Kill Bill" i stwierdził, że do tego poziomu nieda się zbliżyć, gdyż zabrzmi to wręcz śmiesznie, ale dla Quentina "Kill Bill" jest najbardziej idealnym dziełem filmowym w historii, takim filmem na jaki czekałby całe życie, stąd uważa że tego poziomu nie można prześcignąć, bo ideału prześcignąć się nie da.
Dla mnie największym dziełem QT są "Wściekłe Psy", ale to też tylko moja opinia. Za uniesienia przepraszam. Do twojej osoby nic nie mam. Zgadzam się nawet w wielu punktach z twoją wypowiedzią, ale nieomylne twierdzenie, że PF jest niedoścignione jest po prostu śmieszna jeżeli nie ma żadnego dowodu, że to najlepszy film Tarantino.
Przecież to oczywiste, że kieruję się własną opinią. Moją opinią jest także to, że uważam iż z filmowego punktu widzenia Pulp Fiction jest najlepszym filmem QT, bez względu na nagrody i czyjeś opinie. Wg mojej opinii taki jest faktyczny stan rzeczy. Napisałem też dlaczego PF jest wg mnie lepszy od BD. Poza tym, to nie kilku krytyków, ale niemalże wszyscy, a już na pewno większość krytyków uważa, że to najlepszy film QT. Tak samo ma się sprawa z widzami. Większość widzów właśnie ten film uważa za najlepszy. Ale to tak gwoli ścisłości, coby było jasne, że o ogólnej pozycji PF w kinematografii nie przesądziło "kilku krytyków". Nie ma nic śmiesznego w arbitralnym stwierdzeniu, że PF jest najlepszy. Wszystkie znaki na niebie i ziemi (krytyka, widzowie, sam film) wskazują, że to bezdyskusyjnie najlepszy film QT.
"Nie ma nic śmiesznego w arbitralnym stwierdzeniu, że PF jest najlepszy. Wszystkie znaki na niebie i ziemi (krytyka, widzowie, sam film) wskazują, że to bezdyskusyjnie najlepszy film QT."
Dla mnie jest to niestety śmieszne, bo na jakiej podstawie ktoś [wielu krytyków itp] bez okazania dowodów, twierdzi i to jakby była to już prawda objawiona przez jakąś wyższą nieomylną siłę, że PF jest najlepszym filmem QT?
Ja również kieruję się własną opinią i nie sądzę, że opinia jakiegokolwiek krytyka na temat filmów QT jest cenniejsza od mojej opinii, bo każdy krytyk również ma swój gust, a ja mam swój. Tak wiec nagród i słów krytyków nigdy nie brałem na poważnie. Oczywiście szanuję wszystkie zdroworozsądkowe opinie, ale te najwartościowsze, tak myślę są same opinie QT na temat jego filmów. W końcu on sam najlepiej wie, czy film mu się udał, czy nie, no i w końcu jako jedyny wie jak miał wyglądać i czy jego wizja została dobrze przeniesiona na taśmę filmową. Toteż opinia samego Quentina jest cenniejsza od opinii 100 szanowanych krytyków, ale to według mnie oczywiście.
Mam zgoła inne podejście. Powiedzenie "de gustibus non est disputandum" wrzuciłem kiedyś do kosza. Są mniej lub bardziej wyrafinowane gusta. Na szczęście istnieją te zdroworozsądkowe opinie o których wspominałeś. Dzięki nim PF zdobył pozycję o którą ciężko będzie walczyć "Bękartom wojny", choćby nawet zdobyły kilka Oscarów, Złotą Palmę i Złotego Globa.
P.S. Twórca też ma swój gust, a jego filmy mogą być jego mniej lub bardziej wyszukanym wyrazem.
"Pulp Fiction" zyskał miano filmu kultowego, co wiąże się z nieco innym jego postrzeganiem i ocenianiem. Dostaliśmy wtedy film nieprzeciętnie świeży, który na dodatek trafił do dużej liczby odbiorców. Film zrobił furorę. Dla wielu pozostanie na zawsze tym najlepszym i najbardziej tarantinowskim obrazem. Nie dziwię się. Pulp Fiction = świeży, pierwszy, najlepszy. Tak większość postrzega ten film. Dla mnie najlepszym filmem QT jest "Kill Bill", szczególnie vol.2- wszystkie ulubione przeze mnie filmowe elementy w jednym obrazie.
"Reżyser zrezygnował z nawałnicy wulgaryzmów, a wypowiadane kwestie nie są już tak soczyste i pozytywnie zakręcone."
To bardzo trafne, chociaż trochę mnie martwi. Zdaje się,że niektórym wystarczy zabrać środowisko gangsterskie i okroić je z wulgaryzmów,żeby film był nudny, mało atrakcyjny, a co najlepsze, mało tarantinowski.Wg mnie Quentin idzie w dobrą stronę.
Nie wyjmuj zdania z kontekstu. Braku wulgaryzmów nie przedstawiłem jako wady filmu.
po jednym względem mozna porównać Bękarty z Pulp Fiction , taki ze obydwa
filmy niemają słabych punktów ,zadnych wad są poprostu genialne i
Tarantino udowodnił tym filmem ze jest w formie i ma sie dobrze i jeszcze
pewnie nie jeden raz nas zaskoczy ,oczywiscie niemówie ze wszystkie jego
filmy są genialne bo tak nie jest ,np nieznosze 4 pokoi i kill bill tez
mnie jakoś niepobił
Wg mnie Bękarty mają dużo słabych punktów. Dałem 3/10.
Nie chce mi się rozpisywać, więc będzie od myślników:
- miałem nadzieję, że będzie coś więcej o samych bękartach. Z chęcią odmóżdżyłbym się patrząc na strzelanie do nazistów, akcje, zasadzki itp. A w zasadzie oprócz sceny zdzierania skalpów i kilku migawek było tylko mielenie szwabów w wielkim kotle na koniec filmu.
- sama drużyna bastardów jakaś mało przekonująca wyszła. Dopóki nie dostali do rąk broni wyglądali na zagubionych jełopów niezdolnych do złożenia jednego zdania. Nie mądrego, ale wyrażającego to, że byli prze***anymi kolesiami, których się bali niemcy. No może poza jednym Stiglitzem, który miał groźne spojrzenie.
-poza Landą nie było, jak dla mnie, typowo tarantinowskich postaci, stylowych, błyskotliwych, które przykuwają uwagę. B.Pitt wypadł słabo, nie śmieszył mnie jego akcent, poza tym stworzył dośc płaską postać.
-dość mało było scen trzymających w napięciu, a tego mógłbym się spodziewać po "filmie wojennym" i po samym Tarantino. W zasadzie tylko scena w barze (z kartami na czołach) warta jest uwagi pod tym względem.
-ponad to, sądzę, że nałożenie dwóch wątków, które spotykają się w kinie doprowadziło do tego, że każdy z nich trochę się rozmył
-poza tym, nieprawdopodobność i nielogiczność niektórych sytuacji przeszkadzała mi, ale rozumiem, że to dla niektórych może być urok tarantino, więc się nie czepiam.
Zaznaczam, że piszę "wg mnie" i nie uważam się za wyrocznię, ale nie przekonujcie mnie też, że "zachwyca, skoro nie zachwyca"