Chyba nie będzie wielkim zaskoczeniem dla nikogo, że ten film to gniot, prawda? Zatem
nie ma się co rozpisywać na temat gry aktorskiej, absurdalnego scenariusza,
historycznych nieścisłości, o żenujących efektach specjalnych (czy naprawdę za 50 mln
dolarów nie można było pokazać prawdziwego wystrzału z armaty? Nawet to trzeba było
animować w komputerze?).
Może zatem napiszę o czym nie jest ten film. NIE JEST to film o Janie III Sobieskim. To
jest film o mnichu Marco D'Aviano. To on jest tu przedstawiony jako twórca zwycięstwa. O
przepraszam. Oczywiście, to Deus vincit – ale rękami d’Aviano. Oczywiście jest tu i
Sobieski (nota bene podczas rady wojennej Niemcy zwracają się do polskiego króla po
nazwisku – sic!), ale to postać drugoplanowa. Zresztą Polacy w tym filmie grają
wyłącznie role drugoplanowe – Adamczyk cesarza, Curuś – jakąś księżniczkę
(bezsensowna postać nic nie wnosząca do fabuły). Na szczęście w swoim epizodzie
Szyc nie wypowiada ani słowa, a Olbrychski krzyczy tylko „Fire!” (a raczej: „Feuer!”).
NIE JEST to również film historyczny. W każdym razie, nie jest to film bardziej historyczny
niż np. „Rok 1612” Chotinienki. Choć faktycznie, może niektórzy w ogóle usłyszą dzięki
niemu, że taka bitwa była. Sam F. Murrey Abraham przyznaje w słowie wstępnym, że
dowiedział się o niej dopiero, gdy dostał propozycję zagrania głównej roli.
NIE JEST to film, który ma ambicje kina artystycznego. Wartość artystyczna tego filmu jest
zerowa – porównywalna z głupawymi komediami amerykańskimi. Widać wyraźnie, że
nikt tu nawet się nie starał zrobić czegoś, co można by nazwać „dziełem” artystycznym.
NIE JEST to film, którego jakakolwiek scena miała wzbudzać śmiech. A jednak niektóre
wzbudzają – zwłaszcza prymitywne „baśniowe” wstawki (też rodem z „Roku 1612”).
Jaką wartość niesie ze sobą ten film, skoro nie ma walorów historycznych ani
artystycznych? Ano proste: to film antyislamski. Proste, zrozumiałe dla każdego widza
przesłanie filmu: Brońcie Europy przed nawałą islamską. Muzułmanie, którzy żyją wśród
was, nawet od wielu lat, w chwili przyjścia nawały, natychmiast porzucą chrześcijańskich
przyjaciół dla Allaha (postać Abdula). Wielokrotnie podkreśla się w filmie, że muzułmanie
i chrześcijanie wierzą w innego boga, a nie w ten sam byt. No i ten chrześcijański Bóg
okazuje się tym prawdziwym. No bo w końcu to chrześcijanie wyrzynają muzułmanów, a
nie odwrotnie. Sam reżyser podczas wystąpienia przed premierą, oprócz zwyczajowej
gadki-szmatki o Janie Pawle II, powiedział wprost, że wybrał ten temat, bo gdyby nie
Bitwa pod Wiedniem, to Europa byłaby dzisiaj islamska. Ustami Kara Mustafy (i to
kilkakrotnie – jakby miał jakąś obsesję na tym punkcie), autorzy scenariusza każą
widzom wyobrażać sobie półksiężyce nie tylko nad kościołami Wiednia, ale i Paryża.
Nie oceniam ani prawdziwości przesłania, ani sensu jego ubierania w historyczne szaty,
chcę tylko podkreślić, żeby każdy, kto zdecyduje się pójść do kina z góry to wiedział:
„Bitwa pod Wiedniem”, to film ideologiczny. Głosi pewne religijno-społeczne przesłanie i
czyni to mocno nachalnie.
Poza tym oczywiście jest to film nudny jak flaki z olejem – nawet sceny batalistyczne.
P.S.
Parę słów o samej premierze w Teatrze Narodowym:
Wstyd nr 1: reklamy przed filmem (sic!) – i to żenująco głupie.
Wstyd nr 2: szwankujące nagłośnienie – zwłaszcza na początku, trzaski, szumy i głośne
„pierdnięcia” głośników. Żenada.
Wstyd nr 3: chyba dla dopełnienia kiczowatości filmu – wielki tort dla gości z napisem
„Bitwa pod Wiedniem”
P.S.2
Śmieszne było natomiast obserwowanie po premierze pana Ziemkiewicza, który
brylował na salonach – zapewne po to, by jutro w Rzepie po raz tysiąc siedemsetny
napisać, jak bardzo „salonu” nie lubi i jakie prymitywy na takie premiery chodzą.