Kompletnie się nie zgadzam. Ten film pięknie pokazuje co jest ważne w relacjach między ludźmi, pokazuje mądry, pełen szacunku stosunek do uczuć dzieci. To, że tego nie potrafimy robić na codzień, nie znaczy że jest niemożliwe. To takich umiejętności - komunikacji, empatii, nie wydawania ocen powinno uczyć się każdego, od przedszkola.
Dla mnie ta produkcja była nie do przełknięcia. Przekaz - jestem na tak. Forma - zaczęło się we mnie coś telepać podczas seansu i to już po pierwszych 20 minutach. Mamy 2019 rok, niestety żeby zaskoczyć widza trzeba się coraz bardziej wysilić i kąsać schematy. I to nie jest tak, że nie kupi mnie nigdy ckliwa historyjka, bo kupiła - i to nie raz. Jednak w tym wypadku to wszystko było tak banalne i przerysowane, że dostałam zgagi. Nie wiem na ile film jest jedynie inspirowany artykułem Toma Junoda, a na ile jego dokładnym rozwinięciem, ale kiedy bierze się na warsztat matrycę z 98 roku to może trącić lamusem. Sama relacja ojciec-syn dla mnie zupełnie nieprzekonywująca, w zasadzie jest trzonem narracji i obecnego stanu protagonisty, a potraktowana po łebkach. Niestety kwestia rozliczenia i wybaczenia w życiu nie przychodzi ludziom za machnięciem pacynki. Choć pewnie szkoda. W mojej ocenie "Cóż za piękny dzień" idealnie by się sprawdził jako kino familijne, gdyby nie był tak nużący dla młodszego widza.
Oczywiście każdy odbiera film subiektywnie. Akurat nie oczekuję od kina, żeby mnie zaskakiwało nowatorską formą. Oczekuję ważnej historii, wywołania we mnie emocji i refleksji. I cóż za piękny dzień mi tego dostarczył.
To najważniejsze. I to w zasadzie cudowne w kulturze, że każda jej treść działa na każdą żywą jednostkę oddziałuje inaczej. Pozdrawiam :)
Etam, nie! A na pewno nie w większym stopniu można temu filmowi dydaktyzm zarzucić, niż każdemu innemu. Oprócz tego, co napisała @Agatonik, ten film jest raczej krytyczny, dekonstruujący nasze schematy myślowe. A zderzenie postaci Lloyda z postacią Pana Rogersa jest przecież tak naprawdę zderzeniem dwóch formacji społecznych i krytyką współczesnego systemu, w którym relacje międzyludzkie zostają spłycone i sprofesjonalizowane, a o problemach nie rozmawia się z bliskimi, tylko z zawodowcem.
Pan Rogers jest odjechany i przerysowany (świetnie napisany i zagrany, swoją drogą), ale przecież nie dla prostego dydaktyzmu i reżyserka nie mówi nam "hej, macie się tak zachowywać jak Pan Rogers, bo to jest dobre". Nieprzystawalność tej postaci najpierw ostręcza, potem śmieszy, a potem... skłania do stawiania pytań? Przynajmniej tak ja tego doświadczyłem i tak interpretuję reakcje osób, z którymi oglądałem ten film.