Filmy Aronofskiego zawsze poruszają pewien rodzaj obsesji. Tym razem reżyser "wszedł" głębiej niż sam zamierzał. Dotknął tak delikatnej sfery, jaką jest piękno, jego poczucie, oswojenie się z nim, obsesję ideału.
Nigdy nie sądziłam, że Portman poradzi sobie z tak trudną rolą. Rewelacyjnie oddała zniszczenie, zdewastowanie własnej psychiki. Czarny łabędź ją pożarł. Ona pożarła jego. Motyw wyrastania piór i skrzydeł to najmocniejszy moment filmu. Samogwałt na własnych ideałach. Samogwałt na uczuciach. Wcieliła się w rolę wcielania do roli. Kompozycja szkatułkowa, powinny posypać się Oscary.
Nie mam słów, jestem po prostu wstrząśnięta. Aronofsky szarpał odczuciami jak szalony gitarzysta strunami. Grał na naszych emocjach, pozwalał współodczuwać i współciepieć. Pokazał, że ideałem można stać się tylko na chwilę, że to zaszczyt najwyższy z najwyższych. Po nim pozostaje wyłącznie śmierć. To finał. Standing ovation.