Anthony'ego Hopkinsa, Eda Nortona, Harvey'a Keitela i Philipa Seymoura Hoffmana. Nie lada wyczyn. OLBRZYM!
Razem z Emily Watson stworzył znakomity duet oparty wprawdzie na pomyśle starym jak świat (piękna i bestia), a mimo to fascynującym pod kątem psychologicznym. Watson, niczego nieświadoma ofiara znajdująca się w śmiertelnym zagrożeniu, i Fiennes, zakochany w niej psychopata pełen kompleksów. Wielkie aktorstwo.
Eeee...
Wszyscy wymienieni, prócz Nortona, mieli w sumie epizodyczne role. Jesli porównywać to z Nortonem. Zgodze sie że może Fiennes wygrał z Nortonem. Na tatuaże na pewno. ;)
No tak, ale zwycięstwo Fiennes'a nie podlega dyskusji. Trochę także pomógł mu fakt, że miał najciekawiej rozpisaną rolę. Hopkins już nieco zmęczony rolą Lectera. Powraca do stylu z "Milczenia owiec", ale sprawia to wrażenie jakby mu się nie chciało ;) Norton, świetny zwłaszcza podczas nocnych wizji lokalnych.
Fiennes rzeczywiscie miał ciekawie rozpisaną rolę. W odróznieniu od tego biedaka w roli pana Ząbka w "Łowcy".
Cały film wydaje mi sie jakąs, niestety, nieudaną kopią "Milczenia owiec". Hopkins - jakiś taki komiksowy, narysowany grubą kreską i płaski.
Swoja droga ciekawe: T. Tally - scenarzysta z "Milczenia owiec", topowi aktorzy nawet w rolach drugoplanowych, ten sam kultowy "Lecter", nawet ta sama Kristi Zea jako "production designer", wierne trzymanie sie powieści. A jednak sie nie udało.