Ten świat jest bardzo zły: skorumpowani policjanci, polityczni ekstremiści, handlarze prochami, płatni zabójcy... Na szczęście jest jeszcze John Wayne, tym razem pod nazwiskiem McQ. To „Q” jakoś dziwnie kojarzy się z Bondem i rzeczywiście nie dość, że McQ działa sam, bezwzględnie eliminując sporą ilość przestępców, to jeszcze posługuje się szerokim asortymentem gadżetów. Najciekawszym z nich jest niewątpliwie wielgachny pistolet maszynowy z tłumikiem, zastosowany w finałowej akcji...
Wayne jak zwykle jest ostoją praworządności i prostej, podpartej prawym sierpowym, sprawiedliwości. To co wyróżnia jego kreację, to fakt, że z Dzikiego Zachodu został przerzucony do „brudnego” kryminału. Do tego jest już aktorem sędziwym, obsadzonym jakby na granicy swoich fizycznych możliwości. Naprawdę ciekawie jest na niego popatrzeć, bo trzyma właściwie cały film w garści. Jednakże jego idealna uczciwość i niezniszczalność jakoś podważają wiarygodność obrazu, który miał być swoistą odpowiedzią na „Brudnego Harrego”...
Więc tak: dla miłośników klimatów a la „Kojak”, no a przede wszystkim dla fanów wielkiego Duke’a.
Pozostałym raczej nie polecam. Film zestarzał się już solidnie i często śmieszy w miejscach, w których śmiech raczej nie był przewidziany.