Oglądając ten film nasunęło mi się sporo myśli poza oceną. Wydał mi się niezwykle ciekawy od strony socjologicznej, jako wytwór kultury przełomu XX i XXI w. Smith świetnie pozbierał przetwarzane przez pop-kulturę elementy mitologii chrześcijańskiej i przeróżnych koncepcji ezoterycznych. Metatron mówi w pewnym momencie: „Nie mówili w TV, to zaraz nikt nie wie, kim jestem”. No to ma! Już stał się elementem kultury masowej... Tym sposobem film Smitha niezwykle przypomina komiksy Neila Gaimana, któremu zresztą reżyser dziękuje za inspirację w końcowych napisach. „Dogmie” jednak brak tej subtelności, którą odznaczają się kolejne tomy „Sandmana”. Nie ulega wątpliwości, że Smith robi sobie po prostu teologiczno-postmodernistyczne jaja. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że początkowo zaskakujące, a nawet olśniewające pomysły i skojarzenia, z czasem stają się załamująco przewidywalne. W ogóle cała historia przekształca się w „burzę w szklance wody”. [To zresztą wada także niezłych komiksów autorstwa Smitha.]
Co do kontrowersyjności tego filmu, ujmę to tak: czy ktoś normalnie myślący obraziłby się na Monty Pythonów za np. skecz „Biskup” o gangu ulicznym groźnego biskupa? Na pewno film Smitha nie jest tak hmm... stylowy, ale wywodzi się z tego samego myślenia.
Na koniec – jak w nagłówku: zobaczyć bardzo warto.