Jak to jest że nagle się zmienił sposób przedstawiania historii.
W Supermanie mamy wycinek historii, bez całej genezy postaci wrzuconej na siłę żeby niezainteresowani też wiedzieli o co biega.
W F4 mamy podobnie. Niby geneza jest ale gdzieś w tle, nie jest podstawą filmu.
Mamy inne podejście w końcu. Jakby kolejny zeszyt komiksu. Jakby wyrwane z większej całości zamknięte niewielkie formy. Wiadomo że wszystko się łączy tak czy siak ale nie jest to kwintesencja całości tego zeszytu.
Czyżby twórcy w końcu zrozumieli, że na te filmy chodzą głównie fani zabierając z sobą drugie połówki lub wspolnie zainteresowani i w tych widzach siedzi kasa, a nie w tych którzy przy okazji pójdą do kina nie widząc na co?
Nie muszę po raz kolejny oglądać całego filmu o genezie bohaterów. Nie muszę przebijać się przez ponad połowę filmu w celu dotarcia do czegoś nowszego.
Ale wracając do filmu. Udało się.
Stylistyka bliska klasycznym wersjom komiksów. W każdym razie tak mi w głowie siedzi. Takie retro ale z sznytem przyszłości. Tacy Jetsonowie ale nie do końca.
Zjawiskowa Vanessa tutaj mnie naprawdę urzekła. Zarówno tymi uśmieszkami radości i szczęścia jak i „grymasami” walki. Efekty na wysokim poziomie, a Ben z brodą to WOW.
Johny chyba pierwszy raz w filmach pokazany jako nie tylko osiłek pilot i ognik, ale też koleś który zasłużył umysłem, a nie tylko tym że jest szwagrem.
Największy zgrzyt to mam o „Joela” :). To nie tak że to zły aktor jest czy co. Jednak mam wrażenie że nie ma bogatego warsztatu. W każdym filmie przypomina siebie. Czy to dobrze to cholera wie.
Niby taki najmądrzejszy na swojej Ziemi. Niby wszystko wie co i jak ale wyraźnie pokazane że bez Sue niewiele byłby w stanie zrobić. A może trzeba go traktować jak Sawanta?
Film naprawdę dobrze się oglądało.