"Godziny"... Cóż, moim zdaniem jest to największy przegrany tegorocznej oskarowej gali. To film wybitny i wzruszający, a takich Akademia często nie nagradza... Niestety!
Stephen Daldry stanął na wysokości zadania. Ponownie nakręcił oryginalny i interesujący obraz. Trzy różne światy - różne oblicza dwudziestego wieku. W nich żyją trzy różne kobiety. Dzieli ich niemalże wszystko. A co łączy? Czy coś prócz pani Dalloway... Oj, tak i to wiele. Emocjonalnie niezmiernie wiele... Każda z tych bohaterek, granych przez trzy znakomite aktorki (dziś mogę już tak powiedzieć o Julianne Moore), przekazuje nam swoją prawdę o życiu. Ich losy są smutne i zmusiły mnie do dłuższej refleksji nad sensem egzystencji. Te rozmyślania dużo wniosły do mej zamętlonej głowy. Zapytana o to, dlaczego musi zabić któregoś z bohaterów, Virginia Woolf odpowiada, że po to, aby inni bohaterowie poczuli znaczenie i wartość życia. Nigdy tak na to nie patrzyłem, a ma to sens...
Każda z bohaterek jest na swój sposób niepogodzona z życiem. Jest coś takiego, co w różny sposób krępuje każdą z nich: Virginię choroba i pobyt poza Londynem, Laurę szaleńcza próba bycia idealną matką i żoną, Clarissę zbyt na poważnie branachęć pomocy przyjacielowi (co tak naprawdę jest pomoca samej sobie)... Wszystkie spróbują uciec od tego ograniczającego je świata, każda na inny sposób. I wbrew pozorom każda z tych ucieczek musi zostać uznana z udaną...
Ale i wizualnie film jest ciekawy. Bardzo podobały mi się "przejścia", łączące kolejne sceny. Jakby te trzy płaszczyzny tworzyły momentami jedną. Zasłużone brawa dla montażysty! Oprócz tego, że film jako całość był niesamowity, to miał także interesujące, pojedyńcze obrazy - jak chociażby ten z wylewającą się spod łóżka wodą...
No i wypadałoby przejść do podsumowania - "Godziny" to jeden z lepszych filmów, jakie widziałem w kinie w ciągu ostatnich lat. Obraz przejmujący, którego wymowa jest znacznie pogodniejsza niż treść fabuły...