Nie podobał mi się ten film. Nie podobał mi się siedem lat temu gdy zobaczyłem go po raz pierwszy w kinie, tuż po premierze. Prawdę
powiedziawszy nie zrozumiałem go wtedy, nie rozumiałem uczuć jakie przeżywają bohaterowie "Godzin", nie rozumiałem ich nieszczęścia,
przygnębienia, niewidzialnych dla ich otoczenia problemów z jakimi muszą sobie radzić. Nie potrafiłem docenić fantastycznego aktorstwa, świetnej
realizacji i złożoności tej wielowątkowej historii, która rozgrywa się na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Pozostała mi ona jednak w pamięci, jako
pewna zagadka, film który mnie osobiście nie zachwycił, a przez wielu był wychwalany pod niebiosa. Przez te lata zastanawiałem się co inni w nim
dostrzegli, dlaczego oceniali go tak wysoko, podczas gdy dla mnie był on całkowicie niezrozumiały, męczący i nudny. Podświadomie wiedziałem
jednak, że kiedyś obejrzę go jeszcze raz by przekonać się, czy moje pierwsze odczucia się przypadkiem nie zmienią, czy faktycznie ten film nie
będzie mi sie nadal podobać, czy zmienię o nim zdanie, czy może po prostu nie byłem wtedy jeszcze na niego gotowy. Do ponownego seansu
zachęcała mnie coraz bardziej przepiękna muzyka Philipa Glassa, którą co jakiś czas słyszałem tu i ówdzie. I w końcu zdecydowałem się na
ponowny seans, który odebrałem całkowicie inaczej niż za pierwszym razem. Wychodzi więc na to, że do niektórych filmów trzeba po prostu
dorosnąć...
"Godziny" to niezwykle smutny, można wręcz powiedzieć, że dołujący, ale jednocześnie piękny i niezwykle prawdziwy film, opowiadający między
innymi o bezskutecznym poszukiwaniu szczęścia w życiu. Między innymi, bo problemów jakie porusza jest znacznie, znacznie więcej. To świetny
film psychologiczny, który zmusza do myślenia w czasie jak i po seansie. To produkcja składająca się z trzech przeplatających się opowieści,
rozgrywających się w różnych czasach, różnych miastach, a które jednak coś łączy. To opowieść o trzech różnych kobietach z których jedna to
pisarka Virginia Woolf pracująca w latach 20 XX wieku nad swoją powieścią "Pani Dalloway" (nie do poznania Nicole Kidman), druga to
nieszczęśliwa pani domu Laura Brown mieszkająca w Los Angeles we wczesnych latach pięćdziesiątych (fantastyczna Juliane Moore) i ostatnia
Clarissa Vaughn (Meryl Streep), wydawca książek, żyjąca na początku XXI wieku w Nowym Jorku, wydająca przyjęcie dla swojego chorego na AIDS
przyjaciela (Ed Harris), który ma otrzymać prestiżową nagrodę za swoje osiągnięcia pisarskie. Te trzy opowieści przenikają się ze sobą niezwykle
płynnie, prawie, że niezauważalnie, dzięki czemu nie mamy wrażenia jakbyśmy oglądali trzy oddzielne historie, tylko jedną wielką, mówiącą
dokładnie o tym samym, tylko w różny sposób, bo rozgrywającą się w trzech odmiennych epokach.
"Godziny" to film, który naturą rzeczy jako, że głównymi postaciami w nim występującymi są kobiety, mówi właśnie o kobietach. To film portretujący
ich złożoność, rozterki jakie przeżywają i to jak zmieniała się ich sytuacja na przestrzeni lat. Od wydającej przyjęcia gospodyni, przez na pozór
szczęśliwą i uśmiechniętą panią domu, po mogącą spełniać swoje ambicje i marzenia kobietę, której jednak nadal w życiu czegoś brakuje. To film
również pokazujący ludzi, którzy poszukują szczęścia w swoim życiu, którzy pragną czegoś co sami nawet nie są w stanie dokładnie opisać.
Czekają na lepsze, obecnie dalekie, odległe i bardzo nieokreślone dni, które mają nadzieję, że wkrótce nadejdą. To film mówiący iż nigdy tak
naprawdę w pełni nie docenimy tego co mamy, bo zawsze marzymy o czymś więcej, o czymś innym. Bo gdy zaspokoimy jedno marzenie, od razu
zapełniamy je następnym. Pragniemy tego, co mają inni, nie zwracając uwagi na to co sami otrzymaliśmy od losu, podczas gdy oni sami marzą o
naszym życiu, doceniając je bardziej niż my. Pragniemy mieć to co dla nas jest niedostępne, niemożliwe do osiągnięcia, co czasem nie jest tym co
dla nas najlepsze, a tym co zdaje się nam iż przyniesie nam szczęście. To także film pokazujący niezwykłość i cenność naszego życia, które
objawia się w najdrobniejszych, ulotnych chwilach, krótkich momentach, które później rozpamiętujemy latami, jako właśnie te najszczęśliwsze,
najlepsze.
Ale "Godziny" to także obraz mówiący o naszych małych tragediach, które w gruncie rzeczy wcale nie są takie małe, bo są nasze własne, osobiste.
To film o nieszczęściu jakie unosi się gdzieś pod powierzchnią szczęśliwego życia. O problemach jakie ukrywamy za uśmiechem, grając w życiu
przypisaną sobie rolę. O trudnych do wytłumaczenia, zdefiniowania kłopotach, myślach, które potrafią nas przytłoczyć, zniszczyć, a z którymi się nie
ujawniamy na co dzień, bo mało kto by je zrozumiał. Które musimy sami przeżyć, przetrawić, schować głęboko w sobie, bo życie trwa dalej, bo choć
make-up spływa z naszej twarzy, to uśmiech powinien na niej pozostać, bo tak wypada, tak się powinno zrobić. To film o ludziach, którzy męczą się
ze swoim życiem, marząc o czymś zupełnie innym. Którzy wiodą życie, takie jakim się samo ułożyło, nie wiadomo jak i kiedy, które nie potoczyło się
tak jakby tego chcieli czy pragnęli. Życie, które niezauważalnie zamienia się dla nich w koszmar, codzienną torturę, z której nie ma wyjścia.
Koszmar, z którym sami sobie muszą jakoś poradzić, którego sami do końca nie rozumieją, a którego z pewnością w pełni nie zrozumiałby nikt inny.
Koszmar z którego są tylko dwa niewiele różniące się wyjścia: ucieczka lub śmierć. Świetny film.
8,5/10
Świetnie opisałeś film od strony czysto psychologicznej, mam na myśli to wszystko co myślą, czują i przeżywają bohaterowie filmu // co do filmu, jestem fanem gatunku, ale ten film jest szczególny, (szczególny i to bynajmniej nie w sensie pozytywnym) jest tak jakby oderwany od całej reszty filmów/dramatów, trudno go ocenić, zaś odczucia mam identyczne jak Ty po pierwszym sensie w kinie.... nie do końca również połapałem się we wszystkich powiązaniach między bohaterkami filmu, a to z powodu dwóch telefonów dzwoniących podczas oglądania niestety w TV ..... nie oceniam, nie mam też najmniejszej ochoty, żeby obejrzeć film w najbliższym czasie (to wynika z odbioru filmu po pierwszym seansie) ... film obejrzę ponownie z całą pewnością za kilka dobrych lat.
Dobrze napisane.
Mam tylko jedno małe "ale". Odnośnie "Koszmar z którego są tylko dwa niewiele różniące się wyjścia: ucieczka lub śmierć."
Otóż koszmar ma jeszcze jedno wyjście: pogodzenie się z własnym życiem (tak jak to zrobiła Clarissa)
Właśnie tak.
Ja w filmie zakochałam się po pierwszym obejrzeniu, ale dopiero po przeczytaniu "Pani Dalloway" w pełni go zrozumiałam.