PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=32380}

Godziny

The Hours
2002
7,3 111 tys. ocen
7,3 10 1 110711
7,4 44 krytyków
Godziny
powrót do forum filmu Godziny

julian moore

użytkownik usunięty

Godziny... film feministyczny?film o spełnieniu lub nie? Wspaniały obraz, wspaniałe aktorstwo, przejmująca kobiecość aż do zanurzającego się w rzece czubka głowy... z piedestału kobiecego powinnam teraz krzyczeć o wyzwoleniu, ale zamiast tego zanurzam się w fotel jak w wodę, i wskrzeszam siebie...
Najbardziej statyczna postać a jednocześnie najpiękniejsza, najsmutniejsza, moim zdaniem, najbardziej rozdarta i najodważniejsza.. Czapki z głów przed Julian moore, a właściwie przed kobietą , kórą jest.

ocenił(a) film na 8

'No Woman No Cry'
Tylko te słowa piosenki Boba Marley'a przychodzą mi na myśl, gdy pomyślę o niezwykłej postaci stworzonej na ekranie przez Julianne Moore. Choć zachwyciła mnie Nicole Kidman, a Meryl Streep jak zawsze była wspaniała pod każdym względem, to jednak postacią która najbardziej do mnie przemówiła, która wzbudziła największe i najgłębiej odczuwane emocje była Laura Brown w ujęciu Julianne Moore. Jej Laura to kobieta pozornie doskonała, której życie wydaje się pozornie idealne, tak jak jej dom i rodzina, wyglądające jakby zostały przeniesione prosto z miasteczka Seaheaven.

Jednak jej piękny uśmiech maskuje skrywane przed całym światem uczucia przeszywającego bólu i niespełnienia, które można jedynie dostrzec w jej choć cudownych, to jednak martwych i wyrażających wielką pustkę oczach. W nich odbija się cały smutek i nieszczęście Laury , zmagają się ze sobą pełne sprzeczności uczucia, pragnienie wyzwolenia się i podjęcie decyzji, która zdeterminuje cały jej dalszy los. I choć łatwo jej jednoznacznie obwiniać Laurę Brown, to dzięki Julianne możemy spróbować wczuć się w położenie jej bohaterki, odczuć jej bezradność, zmaganie z samą sobą, wreszcie spróbować zrozumieć jej wybór. Julianne Moore kreuje postać wielowymiarową, udającą przed całym światem i wreszcie przed samą sobą, że jest szczęśliwa, podczas gdy jest całkiem na odwrót, która postanawia odrzucić wszelkie pozory, choć wie że jej decyzja przyniesie ogromny ból tym, których kocha najbardziej. I jest w tej swojej decyzji, jak to napisałaś 'najbardziej rozdarta i najodważniejsza', bo wymaga ogromnej odwagi aby zdecydować się wybrać wolność, by zacząć wreszcie żyć. Nie dla innych, ale przede wszystkim dla siebie. I choć trudno jest tą jej decyzję zaakceptować bez zastrzeżeń i jej bezwarunkowo nie potępiać, to jednak patrząc na Julianne Moore, w jej wielkie, smutne oczy, musimy spojrzeć na Laurę w zupełnie inny i bardziej irracjonalny sposób, aby zobaczyć w niej naprawdę wielką kobietę, która postanowiła przeżyć resztę swoich 'godzin' życia jako kobieta wolna i spełniona.

Takie odważne wnioski pozwala wysnuć w swoim niecodziennym filmie Stephen Daldry, nie tylko wnikając do pięknego umysłu kobiety, lecz przede wszystkim pozwalając odkryć jej prawdziwe i czasem głęboko tłumione uczucia, ogromny strach, poczucie bezradności i osamotnienia. I dokonał tej niezwykle trudnej sztuki dzięki wszystkim występującym w filmie nawet przez moment, nadzwyczajnym kobietom, które pokazały, jak to napisałaś w swojej doskonałej recenzji, 'przejmującą kobiecość aż do zanurzającego się w rzece czubka głowy', na przekór wszystkim przeciwnościom, na przekór całemu światu, lecz przede wszystkim na przekór osaczającym i trudnym 'godzinom' życia. W tym pięknym zdaniu zamyka się moim zdaniem cała istota i przesłanie tego z całą pewnością wielkiego i wyjątkowo poruszającego filmu.

ocenił(a) film na 8
cherry

Musiałoby to trwać godzinę
Dziękuję za komentarz...wprawdzie celem nie jest tu wymiana wzajemnych uprzejmości, ale Twoja recenzja również mi się bardzo podobała i chyba to znak, że to co pokazał Daldry, ukazując w jednym bólu wielość cierpień, nie tylko dzieli kobiety wedle tego z którą bohaterką się utożsamiają, bądż która je zachwyciła, ale przede wszystkim łączą się w przemyśleniach . Jestem w stanie zaręczyć każdemu facetowi, że owe myśli trwają więcej niż jedną godzinę....
Dzięki. narazie.

użytkownik usunięty
cherry

na bezdechu
Julianne Moore na pewno. Ale to, co mnie zauroczyło, to wspaniałe zsynchronizowanie trzech historii, sprawiające wrażenie, że wzajemnie wplatają się w siebie stanowiąc jedną tkaninę. Zachodzące na siebie słowa, gesty...
Julianne Moore, tak - ale ta jej niebywała kruchość aż nie pozwala mi zająć się wykonywaną przez nią rolą. Przenika mnie drżeniem. Scena łazienkowa rozbija na drobne kryształy. To bardzo trudne - opisać uczucia z wiązane z tą postacią. Nie nazwałabym jednak jej postawy odwagą. Jak sama mówi: łatwo by było powiedzieć, że się żałowało. Jednak ona nie miała innego wyjścia. Wybrała życie. To wszystko. (Virginia ostatecznie wybiera śmierć. Clarissie sama się wybrała śmierć poety - na inny więc sposób wydostaje się z pułapki - ten dzień był dla Clarissy darem niezwykłym). Kidman natomiast bierze mnie w całkowite posiadanie już od momentu pisania przedśmiertnego listu. Mogłabym nieskończenie wpatrywać się w gest jej dłoni przypieczętowujący treść listu do Leonharda. Nie zgadzam się z opiniami kilku osób z listy dyskusyjnej, że bez przeczytania książki oglądanie "Godzin" mija się z celem. Nie muszę wyczytać w książce, żeby zdawać sobie sprawę, jak i co czują bohaterzy. Dłoń położona na kartkach listu - właśnie w ten sposób - może wyrazić więcej niż niejedna zanotowana w nim myśl. Meryl Streep wysiadająca z samochodu w czarnej jesionce... Cóż takiego? W końcu wybiera się na uroczystość. A jednak - w kontraście z świetliście pomarańczowym szalem czerń stroju wydaje się jeszcze głębsza. Katastrofa czai się aż nadto wyraźnie i bez prezentacji zwerbalizowanych przeczuć.

Virginia zagrana jest fenomenalnie - każde jej zamyślenie, wsłuchanie się w siebie. Chociaż nawarstwienie się wydarzeń (poprzez parogodzinną wizytę siostry - na domiar z dziećmi!) wydaje mi się fałszować obraz. Nie wyobrażam sobie pisarza (a jest to w dodatku dzień, w kórym Virginia przychwytuje pierwsze zdanie do powieści), żeby mógł rozkoszować się wizytą wytrącającą go z wizji o książce; tego rodzaju przerywnik jawi mi się raczej jako tortura niż przyjemność. Być oderwanym od swojego "dziecka" na kilka (!) godzin, kiedy każdy krok myśli po osnowie rodzącego się tworu oznacza niewysłowione napięcie umysłu... Virginia mówi: Leonhard uważa, że to koniec cywilizacji - goście zaproszeni na 16.00 przyjeżdżają już o 14.30. Owszem, bo te 1,5 godziny to choćby kawał czasu na dzierganie rozpoczętej powieści. Lecz Virginia łaknie siostry. A może potrzebne jej są: takie zderzenie i dyskomfort tworzenia. Oczywiście, tak naprawdę, Virginia nie jest obecna. Nie potrzebuje też ni snu ni jedzenia. Jest w tym dniu całkowicie zespolona z książką (jak wojownik zespala się ze swym mieczem dla osiągnięcia perfekcji cięcia), co widać w każdym jej geście, w każdym zaciśnięciu się w sobie, nawet w lekko chrapliwej barwie jej głosu - jakby to nie ona, lecz przez nią mówiono.
Film ten oglądam w zasznurowaniu, na bezdechu.
Znane mi jest pojęcie "dłużyzna" - ale nie w tym filmie.
Piękna rola męska subtelnego poety. Ed Harris ze swoją tęsknotą za umiejętnością opisania zapachu i faktury ręcznika...
Nie przeoczmy też małego Richarda tak skończenie zapatrzonego w Laurę.
I ten niezwykle wytrwały Woolf...
Jednak - bohaterowie są absolutnie tylko do oglądania. Obcowanie z nimi? Impossible.

ocenił(a) film na 8

Na całkowitym bezdechu...
Oglądałam również doskonale się uzupełniające i przeplatające trzy historie o trzech niezwykłych kobietach, z których każda musiała dokonać wyboru i podjąć bardzo trudną decyzję o własnym losie...

Virginia przeżywała głęboką rozpacz i cierpienie, nie mogąc zapanować nad wszystkimi obecnymi w jej głowie głosami i demonami, dlatego jej decyzja choć wydaje się tragiczna to jednak była nieuchronna, gdyż nie widziała już dla siebie szansy i nadziei na normalne życie. A Nicole Kidman z wielką pasją i całkowitym zespoleniem z odtwarzaną przez siebie postacią oddała na ekranie ten stan umysłu wspaniałej pisarki, potrafiąc jednym gestem wyrazić cały ból i smutek Virginii, która starała się wbrew wszystkim przeciwnościom dalej pisać niczym, jak to cudownie ujęłaś, 'wojownik zespala się ze swym mieczem dla osiągnięcia perfekcji'.

Także Clarissa pogrążona była w rozpaczy, z jednej stron patrząc na odchodzącego na zawsze z jej życia przyjaciela z drugiej strony odczuwając depresję i niezadowolenie z własnego życia, które w niezwykle subtelny sposób ukazała na ekranie Meryl Streep. Jej stan najlepiej oddają słowa samego Richarda ' Ah Pani Dalloway...zawsze wydająca przyjęcia aby zagłuszyć ciszę'. Lecz to właśnie Clarissa znajdzie w sobie siłę aby tą ciszę ostatecznie przerwać...

Mnie jednak najbardziej poruszył wybór dokonany przez Julianne Moore, której bohaterka musiała wybrać pomiędzy własną niezależnością a udawaniem przed całym światem, że jest szczęśliwa. Ja uważam, że Laura miała jednak wybór, mogła dalej utrzymywać mit idealnej żony, co oznaczałoby dla niej całkowitą rezygnację z własnej wolności, mogła też ostatecznie zakończyć swoje życie, które przyniosło jej jedynie niespełnienie, rozpacz i rozczarowanie. Zamiast tego Laura postąpiła w zupełnie inny sposób całkowicie wbrew wszelkim ustalonym regułom i konwenansom, odrzucając 'imitację życia' oraz pragnąc żyć nie dla innych, lecz przede wszystkim dla samej siebie, dlatego właśnie jej decyzję uważam za najbardziej odważną i bezkompromisową. Jej postać wydała mi się również najbardziej smutna dlatego, że za wszelką cenę i do końca tłumiła w sobie wszystkie nie dające jej spokoju uczucia, desperacko pragnąc ukryć nieszczęście pod maską perfekcyjnego uśmiechu oraz idealnie nałożonego makijażu.

Film Michaela Cunninghama zachwycił mnie również dlatego, gdyż pokazał jak zadziwiające są dokonywane przez nas, czasem zdecydowanie niełatwe i zupełnie nieoczekiwane wybory w ciągu całego naszego życia oraz wszystkich 'godzin', zarówno tych pięknych i tych trudnych, które się na nie składają.

użytkownik usunięty
cherry

ucieczka
Odwaga Laury? I tak i nie.
Z jednej strony silna świadomość Laury, że ma prawo do wolności; bądź silną potrzebę wolności. Z drugiej strony zanim opuściła rodzinę, nie pozwala sobie na bycie sobą. A zabieg taki korygować może w życiu niesłychanie wiele. Najprawdopodobniej i do momentu zostawienia rodziny Laura niezmiennie udawała - i tu los się zemścił. Los domagał się ceny najwyższej - oddania życia lub ostatecznej ucieczki od tego udawaństwa. Odejście Laury z domu postrzegam jako ucieczkę. Laura nawet nie podejmuje próby otwartego wystąpienia przeciw konwenansom - zwyczajnie daje nogę. A to nie jest odwaga. Można też powiedzieć, że oszukała swoich bliskich - właśnie nie artykułując swojego zagubienia. Laury życie jest fałszywe. Okrutnie oszukała/zawiodła swojego syna. Zresztą w jego towarzystwie czuje się wyraźnie nieswojo (któż czułby się dobrze z takim niemym oskarżycielem?). Każdy jej krok w sumie przepełniony jest nieszczerością, bo jest zagubiona, niespełniona, nie w swojej skórze etc. Z jednej strony uśmiech dla męża, z drugiej de facto rozdygotanie wewnętrzne. Przy tym czuć aż nadto, że dziecko jest dla niej przeszkodą. Najprawdopodobniej jednak nigdy a nigdy nie otworzyła do męża swego anielskiego pyszczka, że np. nie chce a nie chce być matką. Laura jest wielką Udawalską. Nie znaczy to, że jej decyzję pozostawienia rodziny potępiam. Było to najlepsze, co w danej chwili mogła dla siebie zrobić, bo niczego innego zrobić nie potrafiłaby. Chociaż jej decyzja wydaje mi się okrutna, jak okrutnym wydaje się też np. porzucenie psa.

Najbardziej prawdziwą natomiast postacią w tym filmie jest dla mnie Virginia. Ona nie udaje, że jest kimś innym. Rozważa nie tylko świat, ale i bardzo dokładnie rozważa samą siebie. Virginia jest też prawdziwsza od Clarissy, która ze swoją partnerką prawie nie rozmawia.

Życie wbrew sobie jest jednych z największych przewinień. Można by powiedzieć: grzechów.

Jeśli mowa o odwadze, tutaj odwagą byłoby: Bycie sobą.

Laura sama się zapędziła w tzw. kozi róg. Działa z wewnętrznego nakazu bycia idealną żoną. Jej odejście jest aktem desperacji. Oczywiście - świetnie, że to zrobiła - wreszcie zrobiła coś, o czym dla siebie marzyła, a spełnianie swoich marzeń jest bezwzględną powinnością każdego - naturalnie przeważnie lekceważoną powinnością. Laura jest załamana - nie jest to załamanie chwilowe lecz permanentne (fantastycznie zresztą odegrane przez Julianne Moore). A może właśnie dlatego doznaje załamania, bo wcale nie jest, jak mówisz, idealną gospodynią; dążąc do ideału idealnej gospodyni odkrywa, że nią nie jest, że kompletnie się do tej roli nie nadaje, że nie daje rady jej podźwignąć.

Virginia też nie jest idealną gospodynią, ale też nie aspiruje do tego. Ma zaś to, co stanowi o jej spełnieniu - swoje książki. Owszem, cierpi, ale we wszystkim, co robi, i w swym cierpieniu, jest prawdziwa. I jak trzeba, to i wykrzyczy ten swój ból! Ponadto wszyscy bliscy Virginii są świadomi jej bólu, a nawet niebezpieczeństwa ewentualnego popełnienia samobójstwa. Virginia nie żyje w zakłamaniu. Laura - tak.

Laura jest ponadto tak skupiona na sobie, że nie potrafi już niczego z innymi dzielić. A słowa o miłości wypadają w jej wydaniu aż nadto kłamliwie. Clarissa czy Virginia nie mówią: Kocham. Mógłby to powiedzieć Woolf - może to nawet i wykrzyczał, a przynajmniej mógłby i nie brzmiałoby to u niego fałszywie. A u Laury jest to fałsz. Jest tort dla taty, żeby wiedział, ze go kochamy (dziecko przechwytuje ten fałsz: inaczej by nie wiedział?), są słowa dla dziecka (które jako pierwsze wychodzi z inicjatywą): kocham cię, mój ty mały mężczyzno (tu oczywiście mały mężczyzna daje się na moment zwieść). Laura jest zakłamana i pozostaje jej tylko ucieczka, bo odwagi na wyrażenie siebie brakuje jej właśnie. Zresztą w scenie końcowej - już po śmierci Richarda - nadal nie ma w niej niewzruszoności osoby spełnionej. Nie sądzę, że doznała spełnienia. Uciekła od czegoś, o czym wiedziała, że na pewno tego nie chce, ale czy w istocie zrealizowała siebie?

ocenił(a) film na 8

Odwaga / Nie odwaga
Początkowo decyzja Laury wydawała mi się zwykłą pozbawioną odwagi i niewybaczalną ucieczką, biernym poddaniem się bez jakiejkolwiek próby wyjaśnienia bliskim swojego położenia, podania powodów odejścia oraz choćby pożegnania się. I choć jej postępowanie zdaje się być bardzo egoistyczne, fałszywe i zarazem okrutne zostawiając najbliższe osoby, to jednak po głębszym zastanowieniu uważam jej decyzję mimo wszystko za odważną.
Bo wymaga wielkiej odwagi aby tak po prostu rzucić wszystko i zrobić coś tylko dla siebie, nawet raniąc tych których kochamy najbardziej, aby paradoksalnie zacząć wreszcie żyć, na co nie zdecydowałoby się wiele kobiet, które nad szczęście własne przedłożyłyby dom i rodzinę. Myślę jednak, że choć odejście Laury jest decyzją z całą pewnością straszną, to jednak gdyby zdecydowała się zostać, zaczęłaby odczuwać coraz większą pustkę i depresję, które w końcu doprowadziłyby ją do szaleństwa i może nawet kroku ostatecznego... Być może Laura czuła, że nie pasuje/nadaje się do wizerunku kobiety doskonałej i nie potrafiąc się do tego przyznać nawet przed sobą zdecydowała się wyjść za mąż, może zderzenie jej ideałów małżeństwa z rzeczywistością całkowicie przerosło jej wyobrażenia i nie mogła się w tej nowej roli zupełnie odnaleźć czując że małżeństwo ją ogranicza, a może nagle odkryła, że jest 'wolnym ptakiem' który pragnie przede wszystkim niezależności i dlatego w pewnym momencie zdecydowała się odejść bez wyjaśnienia oraz słowa przepraszam. Bo tak naprawdę co by miała powiedzieć, że odchodzi bo cierpi na długotrwałą depresję, że nie czuje się spełniona i szuka odskoczni od rzeczywistości, w której jest tylko miejsce dla jednej osoby. Czy ktokolwiek zrozumiałby jej decyzję? Na pewno w odpowiedzi zobaczyłaby smutne, oskarżające oczy synka, który od początku obserwując Laurę przeczuwał, że może zdarzyć się coś bardzo złego oraz całkowitą dezorientację męża, którzy niestety jednak nie byli w stanie jej pomóc. Zresztą chyba nikt nie był w stanie tego dokonać, prócz samej Laury. I choć łatwo jest tą jej decyzję bezwarunkowo potępiać i nazywać ją niewyobrażalną, samolubną ucieczką, to jednak patrząc w przepełnione bólem martwe oczy Laury Brown myślę, że postąpiła w taki właśnie sposób, bo była u kresu wytrzymałości, że wtedy, w tamtych 'godzinach' postąpiła w zgodzie z samą sobą, z własnymi odczuciami i ta trudna decyzja wydawała jej się tą jedną jedyną możliwą desperacką próbą odnalezienia siebie i upragnionej wolności. Być może powiedziała sobie teraz albo nigdy i po prostu dała się ponieść wszystkim od dawna głęboko tłumionym uczuciom. Bo czasem jedna ulotna, bezpowrotna i czasem podjęta nagle pod wpływem emocji decyzja ma wpływ na całe nasze życie, a później po latach niejednokrotnie jej żałujemy i chcielibyśmy zatrzymać czas aby moc ją odmienić. Kto wie, być może gdyby wstrzymałaby się z takim właśnie wyborem, jej los potoczyłby się zupełnie inaczej... Jak choćby pamiętna scena wynajęcia pokoju, kiedy Laura leżąc na łóżku analizuje różne możliwości wyboru własnego losu, również tego ostatecznego...Scena ta przywodzi mi na myśl opowiadanie Doris Lessing 'Pokój numer 19', w której główna bohaterka, odczuwając podobną depresję do Laury wynajmuje dla siebie pokój hotelowy, aby choć na jedną krótką chwilę mieć czas tylko dla siebie, swoją własną odskocznię od rzeczywistości, aby poczuć się wreszcie wolna...

Natomiast zupełnie inną kwestią jest pytanie czy w istocie zrealizowała siebie oraz czy nie żałowała odejścia, na te niełatwe pytania odpowiedzieć by mogła tylko Laura Brown. Po części tak właśnie zrobiła w filmie, choć jej słowa równie dobrze mogły brzmieć fałszywie i być w istocie zaprzeczeniem, ukryciem prawdziwych uczuć oraz zwyczajnym samo- oszukiwaniem. Z drugiej strony kto wie, może rzeczywiście zaznała wreszcie prawdziwego szczęścia i spełnienia... Jednak myśląc o decyzji jaką podjęła Laura zawsze przypominają mi się początkowe słowa z filmu 'Amores Perros', które według mnie mówią wszystko stanowiąc w istocie prawdziwe podsumowanie jej ostatecznego wyboru 'jesteśmy tym, co utraciliśmy'...


ocenił(a) film na 10
cherry

Streep
Obejrzałam raz jeszcze GODZINY przypatrując się tym razem Meryl Streep. Jest ona bodaj najbardziej ulubioną przeze mnie aktorką (chociaż źle ją znoszę w rolach komediowych). Być może rzecz wcale nie na tym polega, że Kidman oraz Moore swoją grą przyćmiły jej interpretację. Chyba nie. Raczej wyjście obu tych postaci poza rzeczywistość czyni je tak przyciągającymi: wejście w inny wymiar, poruszanie się w świecie wyobrażonym.

Z tego też powodu Richard jest tak przyciągający dla samej Clarissy. To przy nim dopiero czuje, że żyje. Bo Richard stawia na sprawy spoza sfery bezpośredniego pojmowania rzeczy. On kształtuje swoich bohaterów, on kształtuje też swoich rozmówców. Widzi w nich więcej. Przydaje im cech, których w sobie sami nawet się nie spodziewają. I to jest takie attractive. Mówi o tym bardzo dobitnie książka "Godziny". Richard odrealnia swoich rozmówców jednocześnie przydając im wartości wyższej. Potrafi też do nich przemówić trafiając ich na poziomie podświadomości. Stąd Clarissę przyłapujemy parokrotnie na zadumie. To nie ona sama zatrzymuje się w wirze swoich codziennych zajęć. To Richard nią poniekąd steruje. To on zawraca ją ku przeżyciom ważkim, jeśli nawet odległym. Ona trawestując z kolei jego uwagi ma wrażenie, że Richard ją upomina: Your life is so trivial. You are so trivial.

Życie Virginii siłą rzeczy nie jest trivial. Nawet przyjmując gości współżyje ze światem swoich bohaterów. Podłoga w jej pokoje usiana jest mnóstwem zapisanych żyć. Jej umysł przetrawia rzeczy najważmiejsze i dla niej w danej chwili bardziej realne od otaczającej ją rzeczywistości. Jest twórcą, decyduje o losach swoich postaci. Przez cały film jest po prostu książką. Jest też szalenie poważna. Z nikim nie igra. Każdy gest, każde jej słowo są jak pieczęć wykuta z nefrytu.

Życie Laury Brown też nie jest trivial. Nie jest ona wprawdzie książką, ale żyje książką. Żyje życiem książki. Żyje nim tak intensywnie, że pozwala wpływać na siebie, formować nową Laurę Brown. Laura też jest jak nieobecna, można odnieść wrażenie, że jest sterowana. Tak bardzo wrasta w tkankę lektury, że jest skłonna do odebrania sobie życia nie dowiadując się, co ostatecznie spotka bohaterkę powieści. Tak bardzo staje się panią Dalloway, tak bardzo żyje jej chwilą, że nie ma w niej nawet ciekawości doczytania książki do końca, dowiedzenia się, co naprawdę stanie się z panią Dalloway i kto naprawdę w powieści Virginii Woolf umrze.

Życie Clarissy natomiast kręci się wokół książek, ale nie dowiadujemy się w gruncie rzeczy nic o jej zajęciu, ani o jej pasji. Dla niej przejście w inny wymiar następuje gruchoczącą windą w domu Richarda. Jednak poza tymi spotkaniami jej życie, jak życie książkowej pani Dalloway, dotyczy spraw zbyt powszednich, aby mogło to zadowolić ją, czy też - na tle pozostałych dwóch bohaterek - widza. Jak powiedział Jezus do krzątającej się Marty? Nie zganił jej bezpośrednio, ale dał jej wyciągnąć naukę: Maria lepszą cząstkę obrała... I ten brak zapamiętania się u Clarissy, uznania życia za coś niezmiernie zajmującego - bez konieczności zagłuszania ciszy - stanowi o tym właśnie, że odnosimy wrażenie, jakoby kreacja Meryl Streep była marniejsza, a wcale tak nie jest.