Rozbuchany, nieznośny wykwit twórczej impotencji Hollywood. Irytujący Ryan Reynolds jako wybraniec z boskiej (czyt. kosmicznej) łaski, który ratuje wszechświat (czyt. Amerykę). Głośne, infantylne i przydługie. Nie ratuje całości nadmiar efektów specjalnych (co obecnie jest normą), ani próby wmówienia widzowi, że fabuła odgrywa tu jakąkolwiek rolę. Pewną pociechą jest Peter Sarsgaard w demonicznej charakteryzacji, jako naczelny ziemski czarny charakter. Poza tym plusów właściwie nie ma. Aż dziw, że decydenci z wytwórni, po "Dark Knight" i "Watchmen", nie nauczyli się jeszcze, że ekranizacje komiksów niekoniecznie muszą polegać na wciskaniu widzowi pomyj.