Naprawdę lubię filmy o wampirach, choć z reguły są nieco generyczne. Zdarzają się jednak wyjątki – do takich próbuje aspirować tegoroczna produkcja „Grzesznicy”. Czy się jej to udaje i do kogo tak właściwie jest skierowany ten tytuł?
Missisipi, lata trzydzieste ubiegłego wieku, dwaj bracia powracają z Chicago, planując otworzyć bar za zdobyte w metropolii pieniądze. Nabywają nieruchomość, zgarniają kuzyna z gitarą i kilku dawnych znajomych obeznanych w grajkowaniu. Pozostaje przygotować się na wieczór otwarcia, pozapraszać znajomych… Gdy jednak w końcu rozbrzmiewa blues, całym przedsięwzięciem zaczyna się interesować wampir-Irlandczyk, który nie tak dawno przemienił dwójkę członków Ku Klux Klanu. Zbliża się nie byle jaka noc przepełniona muzyką, krwią oraz tragedią…
Ten tytuł trzeba rozpatrywać na dwóch skrajnie różnych płaszczyznach. Tej czysto fabularnej, a także głęboko osadzonej w kontekście historycznym. W pierwszym przypadku sprawa jest dość prosta – ot mamy miks dramatu obyczajowego z wampirycznym horrorem okraszonym domieszką hoodoo. Bywa groźnie, bywa poruszająco, choć momentami może nieco niezrozumiale. Warto mieć przy tym na uwadze, że cała paranormalna otoczka wcale nie stanowi dominującego wątku tej opowieści, więc jeśli ktoś szuka „typowego horroru”, to raczej „Grzesznicy” srogo rozminą się z oczekiwaniami. Za to naprawdę świetnie rozegrano tę zupełnie realistyczną warstwę. Nieśpiesznie, powoli zyskujemy jako widzowie wgląd w życiowe rozterki ludzi, którzy znaleźli się w dość ciekawym okresie dziejów, który często bywa przemilczany. Ich sylwetki są nakreślone w intrygujący sposób, dzięki czemu losy bohaterów stają się bliskie i można się nimi bezpośrednio przejąć. Może ta ekspozycja trwa nieco za długo, przez co tytuł potrafi lekko wynudzić swym usypiającym nastrojem, ale nie wyobrażam sobie, by wyciąć jakikolwiek fragment. W końcu jednak wszystko się rozkręca, czerpiąc silną inspirację z „Od zmierzchu do świtu”. Robi się brutalnie, wampiry wychodzą na pierwszy plan, a cała rozróba zmierza w zupełnie nieprzewidywalne rejony.
Tym samym dochodzimy do składowej czysto historycznej. „Grzesznicy” skupiają się głównie na sytuacji życiowej Afroamerykanów w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Czasy ponad pięćdziesiąt lat po zakończeniu wojny secesyjnej i zniesieniu niewolnictwa wcale nie są lżejsze dla czarnoskórej ludności USA. Segregacja rasowa, mozolna praca na plantacjach bawełny, wyzysk. Poprawka do konstytucji mająca być wybawieniem, nie wpłynęła ostatecznie na życie tych ludzi w jakkolwiek znaczącym stopniu. Do tego dochodzi kontekst imigrantów z krajów azjatyckich o niedookreślonym statusie w hierarchii, czy choćby… Irlandczyków, którzy przez pewien czas nie byli uznawani w Stanach za białych. Ten historyczno-polityczny misz-masz intrygująco wybrzmiewa w kolejnych scenach, zachęcając do dalszego zgłębienia tematu, a ten swoją drogą okazuje się naprawdę godny uwagi. Jeśli kogoś fascynuje przeszłość, a przy okazji lubi opowieści spod znaku horroru – „Grzesznicy” mogą okazać się strzałem w dziesiątkę.
Bardzo mnie przy tym cieszy, że oprócz wielowarstwowej fabuły, film ma do zaoferowania również wybitną wręcz oprawę artystyczną. Kadry ociekają klimatem, przenosząc widza na głębokie południe do czasów zupełnie różnych od współczesnych. Poszczególne obrazy rozbudowują fascynującą opowieść głęboko zakorzenioną w symbolicznych znaczeniach – niemal nic nie jest tutaj przypadkowe. Mimo świetnej oprawy graficznej pierwsze skrzypce gra tutaj coś zupełnie innego. Muzyka, muzyka i jeszcze raz muzyka. Genialna, świetna, poruszająca, sięgająca odważnie po bluesa, harmonijkę, nastrojową gitarę. Szczerze mówiąc, ta ścieżka dźwiękowa jest bardzo mocnym kandydatem do Oscara. W pewnym sensie można ją określić jednym z głównych bohaterów „Grzeszników”. Zwracając z kolei uwagę na obsadę, trudno mówić o jakichkolwiek rozczarowaniach. Wszyscy aktorzy dają z siebie to, co najlepsze – emocje, które wydają się niezwykle realne. Niewątpliwie ciekawym zabiegiem jest także obsadzenie Michaela B. Jordana w podwójnej roli bliźniaków Stacka i Smoke’a, choć przyznam, że pozostałe kreacje również wypadają rewelacyjnie.
„Grzeszników” można kochać, lubić lub po prostu nienawidzić. Ostatecznie sprowadza się to wyłącznie do indywidualnych oczekiwań względem horroru. Ktoś lubi zjeść po raz pięćdziesiąty odgrzewany kotlet wpisujący się we wszystkie znane schematy, a ktoś woli zachwycić się czymś unikatowym, co kwestionuje dotychczasowe ramy gatunkowe. Ja z reguły wpisuję się w ten drugi typ widza, choć akurat ten film poruszył mnie nieco mniej, niż się tego spodziewałam. Wciąż jednak sądzę, że to naprawdę dobre i solidne kino, które zasługuje na przynajmniej 7/10.