Film oparty na oklepanym schemacie. Jest koleś-wieśniak, który ratuje świat, jest dupencja-wróżka, która mu pomaga i towarzysz do pomocy (rzecz jasna złodziej), a głównym bad guyem jest siejący postrach okrutnik (Mickey po udanym „Wrestlerze” zabrał się za trzepanie kasy na mdłych super-produkcjach) ze swoją mroczną armią. Wszystko to widzieliśmy w Conanach i „Królu Skorpionie”. I tak jak w przypadku „Króla Skorpiona” dziwiłem się, że komuś nie wstyd tak bezczelnie zżynać, to teraz stwierdzam, że bezczelność nie zna dzisiaj w Hollywood granic, bo dostajemy już plagiaty innych plagiatów.
Sceny walki nie są aż tak efektowne jak w „300”. Nie ma też emocji. Główny bohater mdły mniej więcej jak ten w „Conanie 3D”, a Stephen Dorff nie lepszy. Zresztą główną zaletą Dorffa jest to, że fajnie wygląda i laski za nim sikają. Dobrych ról w życiu miał jak na lekarstwo. Ciekawszy był już ten jego wypierdkowaty odpowiednik w "Królu Skorpionie" o "Conanie Niszczycielu" nie wspominając.
Film nie ma wiele wspólnego z mitem o Tezeuszu. Co prawda jego wrogowie wyglądają trochę jak minotaury i pojawia się w filmie też labirynt, ale tak poza tym cała historia luźno nawiązuje do mitologii. Może to miało być oryginalne (bo to żadne mityczne stwory, a tylko przebrani ludzie byli), ale jak można mówić o oryginalności, gdy film jest tylko jednym wielkim plagiatem?
Dlaczego dałem aż 4/10? Mimo wszystko daje się tę historię obejrzeć od początku do końca. Jest ciekawy motyw ze zdrajcą i z bogami… No i właściwie tyle. Całość trzyma się kupy - ale nic w tym dziwnego skoro twórcy nie wysilili się, żeby stworzyć coś nowego i postawili na sprawdzone już historie. Nie przesadzali też z jakimiś bezsensownymi tekstami. Z tego co wyłapałem żenująca była tylko mowa nawołująca do bitwy głównego hero. Jak robił to Mel Gibson w "Braveharcie" to wszyscy to łykali. Później takich przemów naoglądaliśmy się od cholery. W "Immortals" wypadło to bladziej niż dupa zakonnicy.