Owszem, zgadzam się z poprzednikami, którzy zamieścili tu swoje opinie, film wizualnie jest przepiękny, malowniczy, zwiewny, nastrojowy, cudo, ale - niestety, nic poza tym. Przez większość czasu niecierpliwie spoglądałam na zegarek, już nawet prawie czekałam, aż główny bohater wyzionie ducha ;P, bo wiedziałam, że najprawdopodobniej nieodwołanie skróci to moje kinowe męki. Uwielbiam kino, ale ostatni raz nie wiem nawet, kiedy się tak wymęczyłam. Dialogi sztuczne i jakby... niedokończone, nie wyrażały dla mnie sensownej treści, postaci papierowe, przyznaję, że Fanny miała w sobie więcej życia, natomiast John - drewniany (czyżby specjalnie tak grał? w końcu postać miała w sobie coś z mięczaka.
Myślę, że mogę być troszeczkę nieobiektywna, bo nie lubię romantyzmu, nie rozumiem go do końca (pomimo, iż wałkowałam go na studiach) i rozterki ludzi z tamtej epoki są mi obce (może "szkiełko i oko" bywa mi bliższe... ;p) , ale mimo wszystko mam wrażenie, że reżyserce nie udało się odtworzyć klimatu tamtej epoki, w filmie jest jakaś sztuczność, coś udawanego, teatralnego... A może ludzie byli wtedy tacy... dziwni?
Trudno mi zamknąć swą wypowiedź ostateczną konkluzją, powiem tylko, że ten typ kina ani mnie ziębi, ani grzeje (choć "Fortepian" to było to) i na takie obrazy szkoda mi mojego cennego czasu, nie wyniosłam z kina nic, poza uczuciem zmieszania i niedosytu.