Mam wątpliwości co do moich umiejętności werbalizacji uczuć i myśli, ale postaram się przekazać, o co mi chodzi. Będę się starał mówić tylko za siebie. Jeżeli nie oglądałeś jeszcze tego filmu, to nie psuj sobie jego odbioru i nie czytaj treści poniżej.
Filmu nie oglądałem od początku, ale to nie ma większego znaczenia dla moich przemyśleń. Spowodował we mnie pewne uczucia, które nazwałbym pozytywnymi. Chyba przypominały one coś podobnego do jakiejś nostalgii, ciepłego wspomnienia, które jednocześnie powodowało smutek, tęsknotę. Znów chciałbym wyrazić wątpliwość co do moich zdolności zamiany myśli i odczuć na słowa, ale mimo to spróbuję. Oglądając ten film, w pewnym momencie uwierzyłem ponownie w smak życia. Nie tyle zrozumiałem, że warto żyć, co odczułem, że życie może głęboko poruszać i wypełniać serce, fascynować i dawać udział w pięknie, sztuce-sztuce bycia, dostrzegania i odczuwania. Najbardziej to poczułem, gdy oglądałem postać Allison. Być może to jakiś kompleks czy blokada emocjonalna w mojej głowie dotycząca zwykłych, ułożonych dziewczyn, albo fakt, że sam mam podobne problemy jak ona , ale to właśnie ta dziewczyna wywarła we mnie najgłębsze odczucia. Myślę, że z wszystkich bohaterów była najbliżej przejścia pewnej granicy, była najbliżej przemiany. Lecz, jak na końcu filmu się okazuje, nawet jej się nie udało. Jak ktoś gdzieś zwrócił uwagę, w zakończeniu tej historii wcale nie wyglądała lepiej. Owszem, była ładnie uczesana i wymalowana. Lecz odebrano jej lub sama sobie odebrała coś ważnego. Przepustkę do przemiany, transformacji. I może jestem głupcem, ale to chyba jest, może nawet w nieświadomym zamyśle reżysera, podsumowaniem filmu, jego głębią. Nikt z nich się nie zmienił, a Allison niestety spadła niżej, do ich poziomu.
O czym ja mówię? Zaraz wytłumaczę.(Jeżeli już uznałeś, że mam posrane w głowie, nie czytaj dalej. Nic się nie zmieni w mojej wypowiedzi).
Piszecie, że ten film ma "to coś". Opiszę, czym dla mnie jest "to coś". Nie nazwę tego klimatem, nie nazwę tego świetną grą aktorską, nie powiem, że w latach 80-tych robiło się świetne filmy. Przechodząc do rzeczy, jednym z elementów "tego czegoś" jest sposób, w jaki film jest nakręcony, w sposób, w jaki zapewne robiono wtedy wiele filmów. Niewątpliwie wiąże się on z czasami, w jakich film powstawał, z ówczesną kulturą, modą, zmianami gospodarczymi i społecznymi. Jakby to opisać słowami...ja bym powiedział, że specyfiką tego filmu, czy ogółu filmów kręconych w tych latach(tego nie jestem pewien, czy mogę to rozciągać na inne produkcje tamtych czasów) jest swego rodzaju spokój, głębia. Występują tutaj autentyczne uczucia. I chyba to jest esencją tego filmu: autentyzm, prawdziwość. I coś jeszcze, co dotyczy tego "spokoju" przed chwilą wymienionego. Nie chodzi mi o to, że w filmie jest cicho, choć to też występuje i co uważam za zaletę. Ten "spokój" to według mnie nieskażenie. To tylko zabawa słowna, może lepiej byłoby to nazwać "przejrzystością duszy". Nieskażenie. Nierozłącznie związane z tym, że film ten kręcono jakieś dwadzieścia parę lat temu. Wyraźniej się ono ujawnia, gdy obejrzymy dzisiejsze filmy, szczególnie te kierowane do nastolatków. I wtedy mamy porównanie. Bo chodzi mi o to, że współcześnie ludzie żywią się gównem, a żywiąc się gównem, w ich wnętrzu też pojawia się gówno. Nie chodzi tylko o filmy. Ale teraz zajmuję się filmem, więc nie będę sobie pozwalał na dalej idące dywagacje. A co jest we wnętrzu człowieka, zanim pojawia się w nim to gówno? Otóż zanim zacznie się żywić gównem, jest dzieckiem, i jego wnętrze jest czyste, przejrzyste. Występują autentyczne uczucia, intuicja, mądrość. Jego intencje są nie zawsze dobre, ale jasne. Może trochę uogólniam z tą wspaniałością. Pewnie tak. Ale chodzi mi o to, jak czasy się zmieniają, jak ludzie zmieniają się przez kulturę, rozwój gospodarczy itd. jak zmieniają się przez to, że żywią się gównem. W "Klubie winowajców", w kulminacyjnym momencie, gdy nasi bohaterowie siedzą w kółku i rozmawiają, okazuje się, że rzeczywistość nie jest taka kolorowa. W tym momencie, jak dla mnie, postacie na ekranie stali się ludźmi. Okazuje się, że dostrzegają bezsens, grę aktorską, chore dążenia ludzi. Wielu z nich, jak się okazuje, uczestniczy w tej wielkiej grze. Chyba nikt z nich nie jest wolny- uzależnieni są od wpływu i woli rodziców, od podziałów w szkole. Można mówić, że ten film jest przesłodzony, szablonowy, ale wrażliwy widz wyciąga z niego coś dla siebie.
Miałem wytłumaczyć, o co mi chodzi z tym, że Allison spadła niżej niż była, a reszta pozostała na tym samym poziomie. Już się do tego szykuję.
Według mnie, scena kluczowa filmu, o której już wspomniałem-scena, gdy siedzą naprzeciw siebie i tworzą swego rodzaju więź, mówiąc i wysłuchując o trudnych, lecz autentycznych problemach, jest skokiem jakościowym w ich życiu. Jest żywą szansą do wykorzystania. To jakby wejście na szczyt góry, by rzucić się w przepaść. Oni stoją na tym najwyższym punkcie. Lecz nie wykorzystują szansy. Postali, popatrzyli, wzruszyli się widokiem, po czym schodzą na dół, gdzie wszystko jest znane i pewne. Taka szansa! Spojrzeli prawdzie w oczy, dostrzegli obłudę świata, i nie posunęli się dalej. Pożalili się, przyznali się przed sobą, że uczestniczą w teatrzyku lalek, i nic więcej. Powinni byli pobyć jeszcze w tym stanie, w tym świetle prawdy. Wiem, że to tylko film, tylko mała opowieść z życia kilku osób, a ja tworzę cuda na kiju. Ale sądzę, że gdyby głębiej przyjrzeli się problemowi, mogliby jeszcze bardziej poszerzyć swoją świadomość. Mogliby na przykład dojść do wniosku, że żadne podziały nie mają sensu, że każdy z nich jest równy, i że pięknym jest być niezależnym od opinii innych ludzi. Mogliby wzniecić w sobie niechęć do zależności od tego, czy ktoś ich odrzuci albo wyśmieje. Brian mógł pójść dalej w swoim momencie prawdy, i odrzucić przywiązanie do ocen, mógł zbuntować się przeciw toksycznej woli rodziców, by miał tylko najlepsze oceny. Claire mogła pójść dalej i porzucić bardzo przesadzone przywiązanie do wyglądu. A Allison? Dlaczego się na niej zawiodłem? Myślę, że ona już wcześniej, przed tą rozmową, rozumiała wiele rzeczy, obłudę ludzi, myślę, że przez depresję wyczuliła się na bezsens ludzkich celów i ich bezmyślną egzystencję. Podobno depresja uczy. Człowiek zaczyna zauważać, jak ludzie wokół gonią za niczym. Tak przygniata człowieka, że już nic nie ma wartości, i nic nie może tej depresji zagłuszyć, ani ludzie, ani telewizja, ani muzyka, ani sport.
"Kiedy człowiek dorasta, jego serce umiera", powiedziała Allison. To jest pożywka dla duszy, w przeciwieństwie do gówna, które nam się wciska na każdym kroku. Czy ten cytat nie kojarzy wam się z "Buszującym w zbożu" JD Salingera? Jest on esencją myślenia "Buszującego".
Zawiodłem się na tej dziewczynie, bo ona chyba najlepiej rozumiała, co ma wartość i co jest prawdziwe, a tymczasem pozwoliła zrobić z siebie lalkę i związała się z Andrew. Tak samo uczyniła Claire z Johnem. "Związać" się to dobre słowo. Związać, zawężyć pole widzenia, zakryć oczy. Nie chodzi nawet o to, że tylko Brian nie znalazł "drugiej połówki". Po prostu nie rozwinęli tego, co stworzyło się między nimi w kulminacyjnym punkcie filmu. Jakby zapomnieli o sobie. Owszem, pozostali znajomymi dla siebie, ale nic więcej. A przecież, przez ten jeden moment, widzieli jasno i wyraźnie, łączyła ich ta sama myśl- "jesteśmy niewolnikami". Przez ten jeden moment byli braćmi i siostrami. Może jestem przewrażliwiony, może uderzyłem się kiedyś w głowę i cały ten wywód nie jest nic wart. Tak postrzegam to zakończenie filmu: - "mamy te same problemy, więc się rozumiemy, a na dodatek się sobie podobamy, więc możemy zacząć ze sobą chodzić. Nic więcej z tym nie robimy. Teraz nie jesteśmy przynajmniej samotni, a przecież o to zawsze chodzi-by nie czuć się samotnym. Szkoda Briana, który został na lodzie, ale trudno. Nie zmieniajmy tego, jak jest. Oczywiście do siebie będziemy się przyznawać przed swoimi grupami w szkole, ale ta zasada dotyczy tylko nas- Briana i innych nieznajomych już nie. Dobrze jest, jak jest-ludzie nas szanują i akceptują. Po co to zmieniać. Za niedługo zapomnimy o naszej terapii, o tej szczerej rozmowie, którą odbyliśmy na ostatnim spotkaniu Klubu winowajców. Wszystko powróci do normy. Nie zmieniajmy się, tak jest wygodniej".
Oczywiście mogę się mylić, to jest tylko moja, chyba bardzo swobodna i daleko idąca interpretacja. Może moje odczucie do zakończenia filmu było mylne, może wszystko było, tak jak być powinno i wszyscy byli szczęśliwi. Może coś mi umknęło. Jeśli tak, to proszę o publiczne ukamieniowanie, tutaj i teraz, na tym forum, i ewentualne stwierdzenie, że się w tę głowę musiałem kiedyś walnąć.
Nieco inaczej odbieram zakończenie filmu. Dla mnie jest ono wbrew pozorom otwarte. Reżyser nie zważa na to, co się będzie działo następnego dnia. Dla mnie cała ta terapia pozwala na dokonanie w swoim życiu wielu zmian. I to tylko od samych bohaterów (tak samo jak i od nas samych) zależy czy zmienimy się, postaramy stać się lepszymi ludźmi. W filmie bardzo wyraźne ukazane są nasze wady, to jak postępujemy i w jaki sposób możemy naprawić krzywdy które zadajemy drugiemu człowiekowi. I to wcale nie są wielkie czyny! To amerykańskie zakończenie-łączenie się w pary- sprawia, że wszyscy stajemy się równi wobec pewnych potrzeb takich jak bliskość z drugim człowiekiem, akceptacji czy zrozumienia. Jesteśmy różni, ale przy tym wiele nas łączy. I powinniśmy o tym pamiętać w naszych codziennych relacjach. :)
Pewnie masz rację. Ja bym chciał nie wiadomo jakich zmian, i to natychmiast, a do tego dochodzi się powoli i może czasami z wysiłkiem.
Również uważam, że zakończenie jest otwarte. Nie wiemy, czy do poniedziałku Claire nie zmieni jednak zdanie i nie stwierdzi, że to wstyd pokazać się z Johnem? Albo nawet pokaże się z nim w poniedziałek, jej znajomi zareagują (tego możemy być pewni) najpierw zdziwieniem, potem docinkami, śmiechem. Może wówczas Claire uzna, że nie warto, że za bardzo ceni sobie swoją pozycję, swoja popularność i odwróci się od Johna, z pewnym żalem, ale jednak. Może Allison któregoś dnia znów przyjdzie do szkoły ubrana jak dziwak i Andrew nie będzie chciał całować kogoś kto we włosach nie ma uroczej białej kokardki? Może ojciec w domu wyśmieje go za taką dziewczynę? Może powie, że taki super cool mega sportowiec powinien w dziewczynach przebierać, co tydzień spotykać się z inną, a Andrew jak zwykle posłucha. Zakończenie bardzo zależy od naszych interpretacji, być może od doświadczeń. Niektórzy zakończą historię pozytywnie, niektórzy wręcz przeciwnie. Rozumiem też co na myśli miał autor tematu mówiąc, że zawiódł się na Allison. Ona najbardziej buntowała się przeciw wszystkim normom, najmocniej, mówiąc kolokwialnie "olewała" to jak ją widzą inni, świadomie chciała odstawać, od tego cukierkowego, zakłamanego cyrku. Tyle, że nią też kierowały konkretne powody. Chciała być inna, bo chciała zwrócić na siebie uwagę. Nie była taka bo to lubiła, bo jej to odpowiadało. Ona po prostu robiła wszystko by ją zauważono, by przestano ignorować. Lepiej być postrzeganym jako dziwaczka niż kompletnie niewidzialnym, czyż nie?
ja też inaczej odebrałam koncówke - Alison byla w gruncie rzecyz osobą, która nazywała wszystko wprost, ten szajs jaki ich itaczał, ale byla również świadoma w jakim sama gównie siedzie- w stereotypach, zamknięciu itd. Koniec odbieram tak, że oni po prostu wychodzą poza schematy i własne narzucone przez kogoś przekonania i otwierają sie sami na siebie. Łagodnieją, kolce znikają i nie są tak zdziczali na siebie. Kiedy indziej by przeszli obok, a tak sie poznali. CHoć tak naprawde nie wiadomo co bylo w po niedzialek ;) Być moze nie powiedzieliby sobie czesc