Kinowy musical przechodzi drugą młodość i bardzo się z tego cieszę. Był już baśniowy przebój z Bollywood "Om Shanti Om" i zachwycający wizualnymi pomysłami "Across the Universe", a teraz jest "Mamma Mia!". I choć wolę musicalową wersję przebojów The Beatles, to jednak nie sposób odmówić "Mamma Mii!" wartości. Twórcy postawili na kicz w dobrym tego słowa znaczeniu i atmosferę. Powstała z tego mieszanka, która bawi, cieszy ucho i ładuje energią lepiej niż najmocniejsze espresso. To taka amerykańska wersja Bollywood i nie ma w tym nic złego, pod warunkiem że widz chwyta konwencję. Ja chwyciłem i dałem się porwać szalonemu entuzjazmowi.
Najbardziej spodobała mi się Julia Walters. Meryl Streep udowadniła, że jest w tej chwili niekwestionowaną królową amerykańskiego kina. Firth uwiódł mnie swoim głosem, zaś Brosnan rozłożył na łopatki swoim śpiewem (głosu najlepszego może nie ma, ale też nie udaje, że jest inaczej i śmiejąc się z siebie dał mnie przynajmniej dużo radości).
Wśród związanych z Abbą filmów, "Mamma Mię!" umieściłbym na drugim miejscu za "Priscillą" i mniej więcej na równi z "Weselem Muriel".
Minus ma za to kino, które włączyło światła jak tylko zaczęły się napisy końcowe. Mnie to nie wygoniło z krzesła (na szczęście większość widowni też nie) dzięki czemu na koniec trafił się jeszcze jeden zabawny kąsek.
Ja wolę jednak pomysł na ABBĘ, a już na pewno lepsza była muzyka w "Mamma Mia!" niż w "Across the Universe" :)
A o renesansie musicalu to święta prawda. Tylko w tym roku był jeszcze przecież "Sweeney Todd..." oraz "Once". A sygnał dały kilka lat temu przecież głośne (i to głośne na najwyższym poziomie w skali roku) "Moulin Rouge!" i "Chicago".
Meryl pokazał, że ni tylko jest królowa kina, ale też "Dancing Queen" ;)
A też niesamowicie śpiewała! :)
Bawi, wzrusza, zachwyca, nie za długi, nie za krótki (no może trochę ;) - idealny film na zmierzch lata!
"Once" to raczej film muzyczny a nie musical, ale to tylko kwestia nazewnictwa - jak zwał tak zwał, nieistotne. Przyznam szczerze, że jeszcze nie widziałam ani "Moulin Rouge", ani "Chicago" choć zabierałam się już kilka razy, ale w najbliższym czasie postaram się nadrobić zaległości, bo mam właśnie nastrój na musicale ;].
"Mamma mia" - super. Nie uważam, żeby Meryl Streep zagrała role życia, ale nie było źle - pokazała, że ma fajny wokal. Osobiście, pomimo tego że jest moją ulubiona aktorką, raczej wolę ją w poważniejszych rolach i nie przekonuje mnie w komediowych kreacjach.
Pierce mnie zaszokował - zdaję sobie sprawę z tego, że utwory w wykonaniu aktorów są poddawane gigantycznym obróbkom w studio, ale mimo wszystko da się wychwycić kilka walorów, które nie są dziełem komputera - jak np. bardzo fajna, ciepła barwa głosu Pierca.
Firth też nieźle śpiewał, szkoda, że się na gitarze nie nauczył grać, bo kto kiedykolwiek grał na gitarze wie, że ta solóweczka na jachcie była udawana :)(być może się mylę - jak obejrzę drugi raz wnikliwie się temu przyjże ;p)
Ogólnie wrażenie na mnie musical zrobił ogromne, co jest w dużej mierze zasługa Abby, pięknych widoczków, dobrych wokali i niezłej gry aktorskiej, a także przemyślanego scenariusza, dobrze zgranego z treścią utworów.